Arterie 2015
Inna jest w codzienne południe, kiedy wypełnia ją uliczny zgiełk, turkot tramwajów na torach, pośpiech i szum samochodów. Inna w piątkowy wieczór – z blaskiem latarń odbitych w witrynach zamkniętych sklepów, echem kroków pojedynczych przechodniów, mrokiem kryjącym zakamarki. Jeszcze inna w niedzielny poranek, kołyszący się krzywymi podwórkami, kiedy koty skaczą po dachach komórek łakomie patrząc na kołujące nad nimi gołębie
Schody nie wiadomo dokąd
Ulica Bolesława Limanowskiego, o którym mało kto tu słyszał. Limanowskiego? No, mówi się Limanka. Gdzie mieszkasz? Na Limance. Gdzie idziesz? No, na Limankę. O, w tym sensie – mężczyzna przy skupie złomu uśmiecha się. Ja się tu urodziłem, wychowałem, całe życie tu spędziłem. To jest mój rejon, ja tu wszystko znam. Po prostu, LI – MAN – KA. Ponad 3 kilometry długości, od Zgierskiej przy Rynku Bałuckim aż do wiaduktu nad torami kolejowymi, gdzie ukrywa się stacja Łódź – Żabieniec. Dalej – Aleksandrowska. Historycznie rzecz biorąc kiedyś, przed 1933 rokiem, tylko Aleksandrowska. Nazwisko Limanowskiego, prawie stuletniego historyka i socjologa, PPS-owca przypominającego krasnoludka z długą białą brodą zaczęto umieszczać na tabliczkach w 1933 roku właśnie, potem, w czasie wojny zdjęto je i zastąpiono innymi, z napisem Alexanderhofstrasse. Po wojnie znów powrócił, jako patron, przedwojenny senator, autor rozpraw o demokracji, narodzie i państwie, zwolennik Spencera i Comte’a. I tak jest do dziś – nie odebrano mu tej ulicy. O, tam na tym placu stawiali czasem karuzelę – mężczyzna wskazuje w kierunku ulicy Zawiszy – Teraz są bloki. To wszystko, co było na Bałutach do rozrywki. Co jeszcze? Trochę więcej było smrodu, niż dziś, jak „Poznański” jeszcze chodził i „gumówka” przy Mokrej, tu niedaleko. Wychodziło się w białej koszuli, a wracało w szarej. Widzi pani – tam dalej jest Piwna, Pawia, Modra, Sierakowskiego, a po drugiej stronie Drukarska, Piekarska, Srebrna, Polna – tam jest też wesoło, też się może pani dużo dowiedzieć od tych ludzi, którzy tam mieszkają, ciągną się jakoś… Li – man – ka.
Moje wejście na jedno z podwórek na krótkim odcinku między rynkiem i ulicą Zachodnią wzbudza zainteresowanie bawiących się pod komórkami dzieci. Kocie łby, pokruszony beton, wyrwy. Trochę zieleni. Kogo pani szuka? Gdy mówię, że oglądam ulicę, bo chcę o niej napisać, patrzą na mnie podejrzliwie. Bo niby o czym – o tej walącej się bramie, upstrzonej napisami i pełnej puszek po piwie? O tych cuchnących i lepiących się schodach, po których wchodzi się nie wiadomo dokąd? Na dach jednej z komórek wskakuje senny kot, ponad nią widać kolejne podwórko, i jeszcze jedno, z jakimś kominem wystającym z przybudówki. Rozglądam się wokół – to tu były gdzieś żydowskie domy modlitwy, które zburzono w czasie okupacji. Gdzie? W tamtym rogu? Modlitwy, akurat! – dzieci wybuchają śmiechem. Były murowane. Ten pod numerem ósmym zbudował w 1900 roku Hersz Izbicki, pod czwórką, cztery lata później, Zalma Szpichler. No tak, ten żydowski wątek musiał się tu pojawić – na Bałutach mieszkało wielu łódzkich Żydów. Ich obecność czuje się w różnych miejscach, choć pewnie nie wszyscy to potwierdzą.
Obok walącej się bramy kawałek odmalowanego muru – lombard i cukierenka. W wykuszu siedzi kobieta z mężczyzną, mają pewnie po trzydzieści kilka lat, towarzyszy im duży pies. Żeśmy wzięli od jednego pijaka te sukę – zaczyna ona – była strasznie bita, ogon ma przetrącony… jest wystraszona – krzyknąć na nią, to się boi i ucieka. No, cicho, cicho – włącza się on – to żeśmy ją zabrali i u nas odżyła, mamy jeszcze drugą, od maleńkości, i kota też mamy. Patrzę na kolebiący się obok wózek wyładowany gazetami – Tak, zbieramy makulaturę, lepiej chyba jechać z wózkiem niż kraść, prawda? My, na przykład, jesteśmy po podstawówkach i dla nas nie ma pracy, co z tego, że człowiek jest zarejestrowany? A tak pozbieramy sobie i na swoje wyjdziemy. Maślankę sobie kupiliśmy, bo znaleźliśmy ogórki, będzie mizeria. Zresztą ludzie to mają, za przeproszeniem, za dużo w tyłkach! Bo kiedyś to żeśmy znaleźli całą reklamówkę mrożonego wszystkiego – tam wątroba była, i kurczak. Nieraz się znajdzie dużo, nieraz mało, nieważne, ważne jest, żeby z Niuśką było dobrze, z Niuśką, żeby było dobrze – głos łamie się mężczyźnie, plącze język, czuć od niego piwo. A ja Adama zapoznałam w więzieniu – teraz ona – wynajmowałam mieszkanie, nie miałam pieniędzy, no i poleciało – zaczęłam kraść. Siedzieliśmy na Beskidzkiej, kolega powiedział, że jest taki Adam, który chce z kimś pisać, tak żeśmy się poznali. A on – za paragraf 208, 203, 210, w związku ze 148, znaczy – rozbój z morderstwem. Ale to dawne czasy, już minęły i koniec. Tylko, że jest taka grupa – straszą go… Adam chwieje się na nogach – No właśnie, przyjadą, utną mi łeb i wywiozą do lasu… Biorą wózek, psa i powoli przechodzą na drugą stronę ulicy. Boję się – słyszę szept – ja już straciłam wszystkich, nikt mi nie został, tylko tyle, co Adam…
Getto stare i nowe
Wsiadam do tramwaju – to „dwójka”, przejadę nią całą Limankę, która zmienia się z każdym przystankiem. Od ulicy Zachodniej – stare kamienice, czasem „plomby”. Straszące złem bramy, brudne podwórka, obowiązkowo napisy – Morda nie szklanka – ŁKS Limanka, Witamy w piekle, Limanka rządzi – na czarno, kolorowo, gotykiem, z zawijasami. Na drzwiach jednej z klatek schodowych, czerwoną farbą, złowieszczo – Limanka czeka. Owszem, w niektórych miejscach pojawia się coś nowego – jakiś salon, czasem zaskakujący swą elegancją, jak ten niedaleko ulicy Hipotecznej, z dizajnerskimi meblami, ale to wyjątek, przeważają stare domy, niektóre podstemplowane, kruszące się, stojące samotnie, jakby na wysepkach; jest trochę sklepów z ciuchami, obowiązkowo te z alkoholem, całodobowe, czasem poczta, apteka i już zaczynają się pojawiać pudełka bloków z przystrzyżonymi grzecznie trawnikami, jest coraz szerzej, tramwaj udaje pociąg, du-du, du-du, widać kominy elektrociepłowni i – cięcie! – aleja Włókniarzy. Każdy wie, że choć ulica Limanowskiego ciągnie się dalej, aż do wiaduktu na Żabieńcu, to nie jest to już tak naprawdę Limanka. Zdania są podzielone, niektórzy twierdzą, że ta prawdziwa sięga do ulicy Sierakowskiego – mieszkam na Sieraka, tak się tutaj mówi – a po drugiej stronie zahacza o wbitą głębiej Srebrną, inni upierają się, że jej granice to ulica Mokra i – po stronie parzystej – Gliniana. Jakby nie patrzeć, pokrywa się to – choć nie tak dokładnie – z zachodnimi granicami getta, które istniało tu przez cztery lata, od 1940 roku poczynając. Sama Limanka – wtedy Alexanderhofstrasse – była wówczas niedostępna dla mieszkańców getta, poruszały się nią tylko samochody i tramwaje, przejeżdżali Niemcy, a Żydzi mieli prawo przechodzić nad nią po specjalnej kładce. Mieszkali w stojących do dziś kamienicach przy Pawiej, Gnieźnieńskiej, czy Drukarskiej. Na jednym ze skwerków przy Wróblej spotykam starszą panią. Pamiętam, pamiętam – ożywia się zapytana – getto było oddzielone drutami, nas przesiedlono, ale przychodziliśmy tu czasem, strasznie było, zwłaszcza kiedy odbierano im dzieci, no i ten głód, nieraz udało się mi przerzucić chleb, to przecież także ludzie, no nie? Pokazuje mi też to miejsce, przy nieistniejącej już ulicy Masarskiej, gdzie wchodziło się na kładkę. Dziś w tym miejscu jest placyk, sklep z używaną odzieżą, nic nie jest takie, jak było. Ale możemy tę przeszłość odnaleźć na starych zdjęciach – rok 1939 – ulicą maszerują oddziały Wehrmachtu, rok 1942 – na wzniesionym nad Limanką moście widać zamazane sylwetki mieszkańców getta. Od historii nie da się uciec. Na przykład brama pod numerem 13., nic się nie zmieniła, choć nie, jest bardziej zniszczona, to tam wypili truciznę Józefina Beck, przesiedlona z Wiednia, i jej syn Egon, w samobójstwie znajdując ucieczkę z piekła. Czy Limanowskiego 47 – mieszkał tu Oskar Singer, praski pisarz i reporter, który do getta przybył jednym transportem z siostrami Franza Kafki – Valli i Elli oraz Józef Zelkowicz – etnograf i pisarz tworzący w języku jidysz. Obaj prowadzili pisaną w getcie kronikę, niezwykłe świadectwo tamtych czasów. Obaj zginęli. Przeżyła córka Singera i jego syn, Erwin, z którym miałam okazję spotkać się tu po latach – zdumiony patrzył na Limankę, powtarzając w kółko – A ja myślałem, że to wszystko się zburało…
Trochę dalej – wieże kościoła św. Marka Ewangelisty. Widać je także z ulicy Wrześnieńskiej, na którą zaglądam zachęcona przez siedzącego na ławeczce przed domem Jana Gromka, tak się przedstawia. Za chwilę na podwórku pojawiają się inni. Zawsze pod gruszką sobie siedzimy – opowiada gospodarz – nie ma zakąski? proszę gruszkę sobie wziąć! Tu wszytko jest – coś pięknego! No co mogę pani dużo powiedzieć? Szanujemy się wszyscy, każdy, jeden do drugiego nie ma pretensji, nowi lokatorzy też są sympatyczni, ukłaniają się, bardzo jest… Tak jak tu Limankę mamy – o, na Limankę idziemy! pod gruszkę – do Gromka, ha, ha! Sobie drinka jednego, drugiego wypijemy, no i tak… Z klatki schodowej wychodzi sąsiad – Teraz to jest bida. Bida. Za komuny nie było bidy! Każdy, kto chciał zarobić, zarobił. A teraz to jest po prostu… burdel! Kurka wodna – burdel! Mam 54 lata i nawet na dozorcę nie chcą mnie wziąć… Tu jest Limanowskiego – dodaje kolejny – tu każdy ma swe układy! A co pani chce wiedzieć? A puszczamy sobie gołąbki, w karty pogramy, wody się napijemy, oczywiście. Mocną wodę się pije od niedzieli, ale wpierw trzeba iść do kościoła, o tu, do św. Marka, niedaleko. Widzi pani? Idzie nasz kolega, na rehabilitację, bo był poturbowany. Taki swój człowieczek. Chodź tu, serdeńko! Janek! A gdzie masz tego króliczka? Chodził tu po podwórku, taki ładny, oswojony… Ukradli mi, wczoraj, taki kociak był – gospodarz nie kryje wzburzenia – ja już wiem kto! Porachujemy się – uspokaja go sąsiad. Zapala papierosa. A ja? Szukam pracy. Chciałem się dostać do ochrony, bo na portierni stałem, jestem po wypadku. Spytali mi się tylko prosto z mostu – z jakiej pan jest dzielnicy? Z Bałut, z Limanki. Dziękujemy, nie ma sprawy…
Kościuszko i Murzyn
Wrześnieńska to dziwna ulica. Pełna zakrętów i nieoczekiwanych miejsc. Stare domy, prywatna szkoła, jakieś ogródki i wcinający się w ulicę Rybną niewielki fragment z kamieniczką, we wnęce której zobaczymy… posąg Tadeusza Kościuszki. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale to nasz drugi łódzki Kościuszko – mówią z dumą mieszkańcy – Kościuszko, który przetrwał obie wojny! Ten pierwszy to Kościuszko pocztówkowy, z placu Wolności, zburzony przez Niemców w1939 roku, po wojnie odbudowany, ten drugi, znacznie mniejszy, skrywa się we wnęce neorenesansowej kamieniczki, która należała kiedyś do Marii i Stefana Szylke. Rzeźbę zaprojektował i wykonał właściciel domu, majster murarski i – by oszukać władze rosyjskie – ubrał Kościuszkę w krakowski strój z rogatywką, że niby to jakiś krakowiak. Dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości dodał pod rzeźbą tablicę z napisem – Tadeusz Kościuszko, 1903. Okupację niemiecką przetrwała dzięki mieszkańcom znajdującego się tam getta – zasłonili oni całą wnękę z rzeźbą dyktą w kolorze elewacji. Z Limanowskiego jej nie widać, ale mieszkańcy Limanki znają ją dobrze i uważają za „swoją”.
To w tamtych okolicach, między Wrześnieńską, Wróblą i Pawią znalazłam się któregoś październikowego wieczoru. Było ciemno. Wracałam ze spotkania z miłośnikiem Bałut, który budował modele nieistniejących już domów i uliczek. Zasiedzieliśmy się – jeden model, drugi, jedna opowieść, druga, herbata, jakaś nalewka, to wystarczyło, by po wyjściu od niego stracić orientację. Wiedziałam, że muszę dojść do Limanki, ale jak to zrobić? Konstelacja zawirowała. Niepewnie ruszyłam przed siebie, w bramach pojawiły się jakieś cienie, usłyszałam brzęk butelek i nagle – pojawił się on, bezszelestnie, podszedł do mnie i podsunął pod moją rękę swój łeb. Muuurzyn, chodź tu – odezwała się jedna z bram – gdzie idziesz? I za chwilę – O, przepraszam, idziesz z panią, nie wiedziałem… Poszliśmy dalej razem – ja i pies Limanki, duży, czarny, z osiwiałym trochę pyskiem i zakręconym do góry ogonem. Nazywany Morusem, Cyganem i Murzynem, podkarmiany przez wszystkich, głaskany, choć zagłaskiwać sie nie pozwolił, wszystkich traktował z godnością i dystansem. Raz tylko widziałam w jego oczach rozpacz, gdy burzono domek, w którym mieszkał . Stał zdezorientowany przy dźwigu usuwającym pozostałe z jego domu cegły i wył. Od tego czasu tułał się po różnych miejscach, spotkać go można było na Limance i przylegających do niej uliczkach, tamtego październikowego wieczoru znalazł się w okolicach ulicy Wrześnieńskiej, na moje szczęście. Pokazał mi drogę do domu.
Mity i macewy
Na stronie lodz.fotopolska.eu znajdziemy stare zdjęcia przypominające historię tej niezwykłej ulicy. Drewniane, parterowe domki, których już nie ma, a które pojawiły się na niej na początku XX wieku. Chociażby te przy Limanowskiego 19 czy 21 lub róg Limanowskiego i Sierakowskiego. Gdy przeprowadziłam się na Bałuty, w połowie lat 90., było ich jeszcze sporo. Z okien mojego 8. piętra patrzyłam na ten przy Adwokackiej, z hydrantem przy ulicy, nieskanalizowany, niedługo potem spłonął. Pamiętam małą Emilkę, która bawiła się przed nim. Dziś stoi tam bank. Albo domki przy kolejnej uliczce, otoczone drzewami z sadu. Zachwycałam się, ja – mieszkanka śródmieścia, że tyle tu wokół zieleni i zanoszących się śpiewem ptaków. Te domki też, w niedługim czasie, w tajemniczy sposób poszły z dymem. Przez jakiś czas były tam tylko zdziczałe jabłonki, potem pojawił się deweloper i postawił apartamentowiec. Pomiędzy nim i moim domem jest jeszcze malutka ulica Wąska, jeśli wierzyć przekazom historycznym mieszkał tu kiedyś Menachem Borensztajn, Ślepy Maks, król łódzkiej dintojry.
A kto mieszkał w domu u zbiegu Limanowskiego i Klonowej? Jeszcze nie wiem, wiem tylko, że dom powstał w 1914 roku, taka data widnieje na attyce kamienicy. Zobaczy pani ten dom, potem skręci w Klonową i już – tak opisywał mi drogę do siebie, nieżyjący już pisarz i tłumacz, Zbigniew Batko. Gdy siedziałam w jego domu wypełnionym po brzegi książkami i rozmawiałam o kolejnej powieści, którą przełożył, czułam się jakbym była na pograniczu światów. Przed nami leżało „Brzemię” Jeanette Winterson, opowieść z serii „Mity” o tytanie Atlasie i Heraklesie, „zakrojona – jak pisał Spektator – na skalę iście kosmiczną”, a za oknem parterowego mieszkania niedaleko Limanki przesuwała się kolejka znajomych tłumacza, którzy wpadali na – serwowaną z balkonu – herbatę, zagadywali, prosili o przypilnowanie roweru lub zakupów. Nasza rozmowa o tym, „na ile przeszłość i przyszłość determinują ludzki los, jaką moc mają nasze wybory, pragnienia i ograniczenia” nabierała zupełnie innego smaku. A w tle połyskiwała pięknie wieża kościoła św. Antoniego Padewskiego.
I jeszcze niedaleka Mokra, w którą przez kilka lat codziennie rano skręcałam z piskiem opon, by dowieźć mojego syna do szkoły „Scholasticus”. Jak to pisała Zofia Bąbol, poetka, która Bałutom poświęciła sporo wierszy? Na Mokrej w deszczu moknie – to o piosence, przemierzającej tamtejsze ulice – na Rybnej staje w oknie, na Piwnej na banjoli tango gra… Śpiewała o tym kiedyś Kapela bałucka , teraz przypomina te piosenki zespół Zgiełk, Limanka ma sporo odsłon na YouTube, można sprawdzić.
Przy Piwnej jakiś słup ogłoszeniowy – Wszystkie misie są nasze! – i Rybna, która zasługuje na oddzielną opowieść. Więc tylko krótko – o macewach, jakie widziałam na podwórku przy Limanowskiego. Pokazały mi je kiedyś dzieci z Rybnej. Pani popatrzy – otworzyły z kłódki drewnianą komórkę – my tu mamy takie miejsce do zabawy, no, gramy w karty, gadamy, a na podłodze są te, no, takie tablice żydowskie. Upewniam się – macewy? Tak, tak, zaraz pani pokażemy, tylko odsłonimy ten dywan, on po to jest, żeby się nie brudziły. Pod starym chodnikiem widać kamienne płyty, szare, z napisami po hebrajsku. Wie pani, to z tego starego cmentarza, który był kiedyś, o tu, niedaleko. Nie mogłam ustalić, skąd się tu wzięły, wersje były rozbieżne, dzieci wspominały też o złocie, jakie podobno było – a może i jeszcze jest – w starych, pożydowskich domach. Na koniec troskliwie zasłoniły wszystko wypłowiałym dywanem i zaprowadziły mnie do jednej z klatek schodowych zmurszałego domu. Prowadziły do niej stopnie, wyłożone podobnymi płytami, też napisy po hebrajsku, ale kamień inny, chyba biały marmur. To chyba był ktoś ważny, prawda? Siedzący na wystawionym przed dom krześle starszy mężczyzna wzruszył ramionami– A bo ja tam wiem? Od zawsze tu były, jak pamiętam, od zawsze. Tylko tyle.
Jesteś tym, czym głębokie twe pragnienie
Puk, puk, drzwi skrzypią i otwierają się. Wnętrze pełne zapachu kadzidełek, barwnych zasłon i unoszącej się w powietrzu muzyki. To chyba Katie Melua. Wejście prosto z bramy, Limanowskiego 127, kiedyś prawdopodobnie służbówka dozorcy, teraz Gabinet bioenergoterapii. Mężczyzna w średnim wieku zaprasza do środka – O, kiedyś to przychodziło tu 40 osób dziennie, a teraz? Zresztą, ja już też mam coraz mniej sił, sam jestem chory. Majątku nie zrobiłem, bo nie umiem być sławny… Robię masaże energetyczne, nastawiam bezboleśnie kręgosłup, głowę. Poprawia wiszący na ścianie, oprawiony w ramkę tekst –
Jesteś tym, czym głębokie Twe pragnienie.
Jakie Twe pragnienie, taka Twoja wola…
To Deepak Chopra i jego „Siedem duchowych praw sukcesu”, poradnik, który pomoże spełnić marzenia. Chopra to amerykański lekarz i pisarz, pochodzący z Indii. Przystojniak – w sieci można znaleźć jego zdjęcia. Specjalista od praw rządzących życiem człowieka, autor wielu książek poświęconych harmonii ciała i umysłu. Jego słowa wiszą przy oknie wychodzącym na podwórze – stare komórki, sterty drewnianych ram do okien – Ludzie to palą u siebie w domu w piecach, tutaj nie ma centralnego ogrzewania – wyjaśnia limankowy chiropraktyk. Widzi pani, tam chodzą szczury, ale nikomu to nie przeszkadza. Kiedyś tu był większy porządek, bramę zamykano na noc, a teraz? wszystko ledwie się trzyma na zawiasach. Może też dlatego rzadko kiedy tu ktoś zagląda? Młodych nie ma, pouciekali, a starsi? Przychodził do mnie kiedyś taki facet, który miał już swoje lata, ale zdecydował się na wyjazd do pracy za granicę, bez języka. Kiedy wrócił, nie poznałem go, chudy, zjadły go nerwy, a i pieniędzy nie przywiózł, bo zatrudnili go nielegalnie, potem oszukali. Nie, to nie jest człowieczeństwo, nie…
Wychodząc zerkam na słowa Chopry –
Jaka Twoja wola, taki czyn.
Jaki czyn Twój, taki los.
Już po zmroku. W przejściu prowadzącym do filii jednej z bałuckich bibliotek słyszę szuranie – jakiś mężczyzna zagląda do pojemników na śmieci. Mówi spokojnym, cichym głosem – Zbieram puszki, butelki… trudno to nazwać życiem, to jest egzystencja. Aby przeżyć – z dnia na dzień. Będzie nowy prezydent, ale czy to coś zmieni? Trzydzieści lat pracowałem… Jestem bardzo rozgoryczony. Póki jeszcze słońce świeci, jakoś daję sobie radę, gorzej jak już słońca nie ma… Ludzie niektórzy wystawiają – o, chleb, widzi pani, czasem dziennie 10 złotych zbiorę… Podnosi głos – Żeby w naszym kraju było lepiej, trzeba wytworzyć wysoką kadrę inżynierską, żeby nasze technologie były konkurencyjne z zachodnimi. A z czego? Z tych dzieci, co zamiast jeździć na kolonie, to piszą na murach brzydkie wyrazy? Nie tak dawno moja żona się powiesiła… w naszym domu… Ma pani jeszcze jakieś pytania?
Jego kroki oddalają się.
Z bramy wychodzi grupka mężczyzn.
Limanka nie kładzie się spać.