Arterie 2016
Ten zapach.
Ziemi. Butwiejących liści. Brudu. Zastałego, odwiecznego.
Mrok, nawet w słoneczny dzień. Śliski chłód.
Brama. Podobna do tunelu. Czeluść, którą zamykają, no właśnie, co? Drzwi? Mam problem z nazewnictwem. Może skrzydła? Skrzydła bram?
Stoją – grupka mężczyzn w dżinsach, bluzach, palą papierosy. To Wojska Polskiego 48. Opierają się o drewniane wejście, jeden przykucnął. Rozbawieni, dowcipkują. Na moje pytanie obruszają się – No, stoję w bramie, a gdzie mam stać? Chyba lepiej tam, niż pod śmietnikiem albo na przystanku! Mamy prawo tu stać. To nasza brama ! Blondyn w kurtce moro patrzy na mnie zaczepnie – Inwalidą jestem, wojennym. Z której wojny? Z pierwszej, i z Iraku. Renty to ja mam ponad 3 tysiące, mówię pani. I mogę sobie tu stać. Bo lubię! Z głębi słychać kobiecy głos – Marek, chodź tu! – Nie mogę, wywiadu udzielam! Może kolega też coś powie. Mówi. Powoli, znużonym głosem – Niech pani zobaczy, jak to wygląda – o, jak się dmuchnie, to się to wszystko otwiera… Kto chce, wejdzie. Smród. Śmieci. Nikt nie sprząta. A ja? Jestem po czterech bajpasach, na rencie. Co ja mogę?
Franciszkańska 56 – pani Danusia stara się utrzymać prosto. Bez powodzenia. W reklamówce pobrzękują butelki. Chlebek niosę, na kolację, dla mnie i mamusi. Ona chora na nogi, nie wychodzi. Jakoś sobie radzimy, chociaż mam tylko zasiłek, sto czterdzieści miesięcznie. Czasem komuś posprzątam, koleżanka w sklepiku da coś na zeszyt, najważniejsze to to, żeby mieć na lekarstwa, dla siebie i mamusi. No, pójdę już – znika w bramie. Zanim ją zamknie, udaje mi się zauważyć rosnące na podwórku drzewo.
Spatio humana
Są różne. Bramy bałuckie, brudne i odrapane, mają jednak w sobie coś przestrzennego, w wielu przypadkach okazuje się, że gdy wyjdziesz z cuchnącego tunelu na podwórko czeka cię miła niespodzianka – drzewo, ławeczka, klombik. Przymila się kot. Słychać ptaki. Ale im dalej w głąb miasta, do centrum, tym gorzej. Nie mówię tutaj o bramach wypasionych, uzbrojonych w bramofony, wyłożonych ozdobną kostką, wabiących podświetlonymi tabliczkami z informacją o kancelariach adwokackich czy lekarskich gabinetach. Ani o tych, które zachwycają secesyjnymi motywami, jak w kamienicy przy Piotrkowskiej 41 czy tej przy Piotrkowskiej 29, zbudowanej dla bankiera Wilhelma Landaua, z podobizną Merkurego strzegącego głównego wejścia. Podobnie – w kamienicy Abrahama Dudaka przy Sienkiewicza 6, z ozdobnymi maskami na froncie. Nie o nich mówię. Także nie o tych, które może nie są szczytem elegancji, ale prezentują się przyzwoicie – mają oddzielającą je od ulicy kratę, ciekawostki, w rodzaju „założonej w 1948 roku gorseciarni dla pań” czy wymalowanego na ścianie radosnego muralu. Czasem po bokach, od strony ulicy widać przycupnięte kamienne chłopki, na których tak chętnie siadało się w dzieciństwie. Może i nie pachnie w tych bramach najpiękniej, ale zachowały jeszcze stare zdobienia, kolorowe szybki. Wieczorami zapala się w nich światło. Jest bezpiecznie. Nie, nie o tych bramach myślę, ale o obskurnych tunelach straszących oberwanym skrzydłem, odpadającym tynkiem i brudem. Bramach pełnych butelek – turlających się lub potłuczonych. Bramach, w których tak cuchnie – moczem? pleśnią? kurzem? wymiocinami? – że zapuszcza się w nie tylko ten, kto musi. Albo – znieczulony na wszystko. Bramach przechowujących w swej pamięci niejedno wydarzenie – od niewinnego „pierwszego papierosa”, skradzionego pocałunku czy złożonej przyjacielowi z podwórka przysięgi „na śmierć i życie” do pchnięcia nożem czy podpalenia. Bramach, w których brakuje tylko napisu z „bramy piekielnej” Dantego – „Lasciate ogni speranza…”
O nadziei lepiej nie rozmawiać z wchodzącymi do takiej bramy. Z wychodzącymi też. Nie lubi o niej wspominać pani Teresa – jeden syn w zakładzie karnym w Łowiczu (nie słuchał matki i siedzi!), drugi, gimnazjalista, nie wiadomo co z nim będzie. Chłopiec wchodzi po brudnych, zapadających się schodach ciężkim krokiem, rzuca w kąt plecak. No co, uczę się jak wszyscy, źle. Nie wiem co dalej – mówi zrezygnowanym, cichym głosem. Gdy z klatki schodowej słychać odgłos walenia i przekleństw, drętwieje. To ci z dołu – pani Teresa ma w oczach rozpacz – boimy się ich, sąsiadce, tej chudej Dorocie spod dziewiątki, wystawili z mieszkania drzwi i okradli, poszła spać do siostry. To przekleństwo tu mieszkać. Co noc awantury, biją się, wódka, aż strach przechodzić, w dzień zresztą też. Ale przecież nie wyprowadzę się, bo gdzie? Schodząc na dół modlę się, by ci z pierwszego piętra nie wyszli na klatkę schodową. Łomot, jaki słyszę przez drzwi i nieludzki ryk sprawiają, że nagle zaczynam biec. Już jestem na parterze! Z mocnym postanowieniem niezatrzymywania się po drodze jednym uchem wysłuchuję narzekań pani skarżącej się na zarwaną w mieszkaniu podłogę. Boję się, że wpadnę do sąsiadów i… – jej słowa milkną w oddali, pędem w bramę, zostawiam za sobą jakieś cienie i – wreszcie! – jestem na ulicy. To Kilińskiego 41. Mogę iść przed siebie, wsiąść do tramwaju, pojechać do domu stojącego wśród zieleni… Co za ulga móc tak pomyśleć. Niby tak, ale jakoś tej ulgi nie czuję. Już na zawsze pozostanie mi w pamięci rozpacz pani Teresy i strach jej syna. Mijam kolejne bramy, nie lepsze od tamtej. Przed jedną z nich chłopak w brudnej kurtce, wybiera coś ze stojącego na ulicy kontenera na śmieci. Nagle zostaje potrącony przez wybiegające skądś dzieciaki. To te gnojki z Włókienki – mówi, zacinając się lekko – kurde, jak ja ich nie… nienawidzę! Spokoju przez nich nie mam. Ojejku, zbie…zbieram puszki, liczę, ciężki złom też się trafi, mam zarobek, e…elegancko, tak. Plany? Żadnych planów, kurde, chyba że przeczytam so…sobie „Płacz aniołów”, tak, kurde, tylko to… Odchodzi trzymając pod pachą pogniecioną, przybrudzona książkę, jego kroki stają się coraz cichsze.
Sztuka miasta
Włókienka. Włókiennicza. Dawniej – Kamienna. Niewiele ponad 300 metrów łączy ulicę Wschodnią z ulicą Kilińskiego. Przed wojną mieszkało tu wielu Żydów, o ich obecności świadczy chociażby rejestr domów modlitewnych, jakie się tu znajdowały. Kamienna 6 – to adres Szlamy Lebentala i Mordki Binensztoka. Kamienna 13 – Józefa Nelkena i Zeliga Rajbenbacha. Mordka Hejlman i Herszel Fejl mieszkali pod numerem 9. Moszek Kaufman – 17, Izrael Tajch – 19. Każda z tych bram – brama w jidysz to tojer – nosi dziś taki sam numer jak wtedy. Porządne, murowane, choć niewielkie domy modlitewne, zwane przez niektórych małymi synagogami, mieszczące po trzydzieści, czterdzieści osób w czasie okupacji wytropiono i zburzono. Nic nie zostało, żaden ślad, chyba że cień na jakiejś fotografii lub słowo w książce. Słowo – wort.
Za czasów PRL Włókiennicza słynęła z melin. Kiedy ktoś znalazł się w potrzebie wystarczyło podjechać tam, obojętne – w dzień czy w nocy – na spragnionych czekała wódka podawana prosto przez uchylone okno taksówki. Socjalistyczny drive-inn. Podobno i dziś niektórzy szukają tam ratunku, choć przecież całodobowe sklepy z alkoholem są o krok. Ale liczy się klimat, docenił go Andrzej Wajda kręcąc film „Powidoki” o – mieszkającym po wojnie w Łodzi twórcy unizmu – Władysławie Strzemińskim. Towarzyszyła temu, przypomnijmy, aura skandalu, bowiem odtwarzający postać artysty Bogusław Linda, poruszony tym, co widzi wokół, nazwał Łódź miastem meneli. Zdjęciom przy Wschodniej i Włókienniczej towarzyszyły protesty mieszkańców do żywego dotkniętych tym określeniem. Pani Wanda, którą spotykam na rogu tych ulic też w proteście brała udział. A, rzucaliśmy w nich workami z wodą, krzyczeliśmy, kiedy kręcili – wspomina zadowolona. Niech nie myślą. Przecież my tu mamy nawet pomnik! Można go nie zauważyć – wtopiony w szary mur kamienicy wygląda jak olbrzymi, brązowo-zielonkawy strup. A przecież wiem, że przedstawia mężczyznę i kobietę ukrytych pod ortalionowym płaszczem, który ma ich chronić przed deszczem. Taki był zamysł autora pomnika – Wojciecha Gryniewicza, który w brązie uwiecznił bohaterów piosenki Agnieszki Osieckiej, co to – Oczy mają niebieskie i siwe, dwuzłotówki w kieszeniach na kino, żywią się chlebem i piwem, marzną im ręce zimą /…/ To słynni Kochankowie z ulicy Kamiennej. Tworząc ten pomnik-fontannę rzeźbiarz zaprojektował go w ten sposób, że na głowy kochanków woda kapie 5 minut dziennie, spływając na chodnik. To znaczy, kiedyś kapała, teraz wszystko pokryte jest kurzem i omszałym brudem. Wieczorami na schodach i w bramach, dotykają się ręce spierzchnięte, trwają tak czasem aż do rana, kiecki są stare i zmięte…
Pani Wanda z rozczuleniem i dumą patrzy na pomnik. A wie pani, jak go odsłaniali, to był tu nawet ten, pre…, no ten, pre… – prezydent? podpowiadam – o, właśnie, był, i poczęstunek, picie i ciasteczka, bardzo miło było, baaardzo miło… – słowa trochę się jej rozjeżdżają – co mogłam, powiedziałam ! A więc róg Wschodniej i Kamiennej – w którą stronę skręcić? W lewo. Kilka bram dalej widzę sklepik z używanymi rzeczami i kwiatami. Dźwięk dzwonka przy otwieraniu drzwi. Kwiaty świeże, cięte i sztuczne kompozycje, także na specjalne okazje. Czasem trafi się klient – uśmiecha się właścicielka – ale rzadko, jeżeli już, to nie stąd, przyjeżdżają samochodami, wyskakują i z powrotem uciekają. Trochę więcej osób wpada po ciuszki. Na chyboczących się wieszakach bluzki, sukienki, żakiety, szale. O, niech pani popatrzy, ta żółta bluzeczka za 4 złote, a ta sukienka, prosto z Paryża, za 19 złotych, może pani kupi? Prezenty z pachnącej cynamonem i malinami malutkiej drogerii także nie mają dużego wzięcia. Kochankowie z ulicy Kamiennej pierścionków, kwiatów nie dają, kochankowie z ulicy Kamiennej wcale Szekspira nie znają… Te słowa wyryte są na pomniku. Nikt ich nie czyta. Zresztą, prawie ich już nie widać.
Ciasno
Wschodnia 56. Duża brama, znany brud i zapach. Ślepe podwórko, prawie całe zastawione samochodami. Miedzy nimi bawią się dzieci. A ten kot nie ma łapy! – krzyczy do mnie kilkulatek – o, schował się! Tam do podziemi, bo my tu mamy podziemia, naprawdę, takie tajne przejścia, na Kamienną, znaczy Włókienkę! Ja tam nie chodziłem, ale mój brat był i różne rzeczy widział… Wolę sobie nie wyobrażać, co. Na jednym z samochodów siedzą chłopcy, pewnie gimnazjaliści, wpatrują się w okno na 2 piętrze – Tam mieszka Nina, o tam, gdzie jest ta firanka. Nina jest piękna, najpiękniejsza – mówi jeden, rozmarzony. Rechot. Nie masz szans! Skąd weźmiesz forsę? Na prezenty, na Pietrynę – przecież nie pójdziesz z nią pod ten nasz pomnik, ulotkami nie zarobisz! Z bramy wychodzi kobieta z torbami pełnymi zakupów, idzie przez podwórko – Rafał, do domu – rzuca do jednego z nich. Widzi pani, jak to wygląda. Mieszkamy na 1 piętrze, w oficynie, wokół mury, nic nie widać, tylko to podwórko z gratami, wrzeszczącymi dziećmi, ani kawałka zieleni, nic. I ci panowie wystający po bramach – idę do pracy, stoją, wracam – stoją, wieczorem – stoją. Okropność. Chcieliśmy się z kimś zamienić, ale wystarczy, że ludzie wejdą do bramy i już mają dość. Do końca życia pewnie będę tu mieszkać, rozpacz. Pani Aniu – słyszę głos obok – pani Aniu, po co się denerwować, ja jestem wolny, po rozwodzie, może coś razem… hep! – dolatuje mnie zapach alkoholu i przetrawionego jedzenia – panie Zbyszku – mówi kobieta zrezygnowanym głosem – niech pan da spokój, Rafał idziemy!
Wschodnia, chyba numer 54. Chyba, bo nie ma tabliczki, zdarta z muru. Brama, a właściwie coś w rodzaju sieni. Na wprost – dyndające na zawiasie drzwi, a za nimi… Przypomina mi się „Tybetańska księga umarłych” – czy ja śnię? Może to jeden ze stanów bardo? Milam bardo? Chikkhai bardo? Wszystko szare. Śmieci wokół i twarze ludzi. Kupa piachu udająca piaskownicę i siedzące w niej szare dzieci. Wywieszone pranie. Powybijane okna, niektóre z nich zasłonięte jakimiś szmatami. Zza komórek dobiegają gniewne głosy, bluzgi. Kiedyś tu było spokojnie – szepce starsza pani – siadaliśmy przed domem, żeby pogadać, rowery się zostawiało, a teraz, szkoda mówić. Zwróciłam niedawno takiemu jednemu uwagę, to stłukł mi szybę w oknie. Nie daj Boże mieszkać na parterze – wzdycha ciężko. Nagle – płacz. Butelka szybująca znad dachów komórek poleciała w stronę dzieci i zburzyła babkę z piasku. Nikt nie reaguje. Każdy tu przechodzi, jak chce – dołącza do nas sąsiadka – widziała pani ? Jedynka i trójka to przejściówka, tak samo dziewiątka i dalej – nagle zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w przestrzeni należącej do Wschodniej i Kamiennej jednocześnie, klatki schodowe są w jakiś przedziwny sposób połączone, podwórka też. Jeśli pójdzie się wzdłuż rozwalonych, śmierdzących komórek, dojść można nawet do ulicy Kilińskiego. Łatwiej uciec tym, co znają to miejsce – słyszę jeszcze – zwiną coś, i już ich nie ma! A kradną, biją się, bo co mają robić – bezrobotni, czasu za dużo, pieniędzy za mało, tylko te renty od babci czy ojca, co zrobić…? Odchodzi, niepewnie spoglądając na boki. Patrzę – z kupy piasku wyniosły się dzieci. Jakiś pan zaciąga w oknie zasłonę, choć to dzień. Z samego końca, od Kilińskiego, widać zbliżającą się, rozkrzyczaną grupę młodych ludzi. Gęsto od chujów i kurew. Wolę się usunąć… Aż dnia pewnego biorą pochodnie, w pochód ruszają, brzydcy i głodni. „Chcemy Romea – wrzeszczą dziewczyny – my na Kamienną już nie wrócimy”. „My chcemy Julii – drą się chłopaki – dajcie nam Julię zbiry, łajdaki”. Idą i szumią, idą i krzyczą, amor szmaciany płynie ulicą… Potem znów cicho, potem znów ciemno, potem wracają znów na Kamienną… No tak, ale Osiecka pisała to ponad pięćdziesiąt lat temu…
Zanim opuszczę ten kwartał jeszcze jeden adres, jeszcze jedna brama – na Włókienniczej. Znów nie mogę odczytać numeru, zamazany, zamalowany. Nie sposób się tu nie zatrzymać, wiszący nad bramą balkon przyciąga wzrok – udekorowany jest klubowymi szalikami, transparentami. Przeważa kolor czerwony, a właściwie to, co z niego zostało. Łopoce podarta szara szmata. Sanktuarium kibolskie? Zdobyczne skalpy? Drzwi balkonowe potłuczone. Okno obok zabite płytą paździerzową. Na ścianie bramy napis kredą – ŁKS. Obok – Marta to szmata. Wychodząca na spacer z psem dziewczyna uśmiecha się – A, to o mojej koleżance. A ja jestem Iza. Jest w dobrym nastroju, już niedługo z rodzicami wyjeżdża do Anglii, tata dostał jakąś pracę. Zastanawia się – czy tam, za granicą, są takie bramy? Chyba nie… Już raz byłam w tym miasteczku, w którym mamy mieszkać, było ładnie, po ulicy jeździły takie maszyny do sprzątania. Pies ją ciągnie, przykuca i załatwia się na chodniku. Nie on jeden, trzeba robić slalom, żeby w coś nie wdepnąć. Mam nadzieję, że tam będzie fajniej, niż tu – rzuca Iza i już jej nie ma. O nadziei przestał dawno myśleć Roman – pokazuje mi wyrywane zawiasy, na których wisi kilka desek, lada chwila zwalą się komuś na głowę. Nie mam już siły – wzdycha – kiedyś bym to naprawił, ale teraz? Po co? Przyjdą i znów wyrwą. Schodzą się tam, za komórkami, chleją, bluźnią, czasem słychać piski dziewczyn, płacz. Wzywamy policję, ale to na nic, i tak wracają. Siedzą tam dzień i noc, tylko im donoszą butelki, a może i coś jeszcze. No i mamy po nich pamiątki w bramie, o niech pani tylko sama zobaczy… Na brudnej, łuszczącej się ścianie czarne litery – Dzielnica bezprawia. A obok, nieco bardziej fantazyjnie – Gdzie twoje berło i korona, kurwo pierdolona. Czytam sama, Roman odwraca wzrok. Już wolę te szczury, które nieraz spotykam w bramie – dodaje cicho – nie zrobią mi nic, a oni? Wie pani, czasem sobie myślę, co będzie z nami za 20 lat, kto na nas zarobi? Na nasze emerytury? Bo przecież nie ci, co tam przesiadują. O planowanej przez władze miasta rewitalizacji nie chce nawet rozmawiać. Pani w to wierzy? Bo ja nie. Tak, słyszałem, mówili w telewizji, że na naszej ulicy będą kawiarnie i restauracje – śmieje się gorzko – może tu, pod tym balkonem? Dobre sobie! I że to wszystko wyremontują, a do nowych lokali sprowadzą się studenci i rodziny z małymi dziećmi – mój Boże, tyle tego gadania i co? Najlepiej byłoby stąd wyjechać, tak jak sąsiad, ale on jest młodszy, jego zatrudnią za granicą, a mnie? Szkoda gadać…
Oszacować szacunek
Rewitalizacja śródmiejskich kwartałów Łodzi to temat drażliwy. Plany są (były?) imponujące, wzorowane na doświadczeniach irlandzkiego Cork, gdzie wszystko zaczęło się od procesu remontowego, potem w odnowionych budynkach zainstalowały się różne firmy, to spowodowało napływ pieniędzy, zmniejszyło się bezrobocie, poprawiły warunki życia mieszkańców. Zamykam oczy i usiłuję sobie wyobrazić tę okolicę bez cuchnących bram, kibolskiego balkonu i przemykających między komórkami szczurów. Nie, jakoś tego nie widzę… Ale przecież udało się wyremontować famuły na Księżym Młynie! Sprawdza się program „Mia100 kamienic”, więc może? Nadzieja jednak słabnie, obiecane na rewitalizację kwoty gwałtownie topnieją, wizjonerzy, którzy zaangażowali się w sprawę, zrezygnowali z funkcji, jakie pełnili w łódzkim magistracie.
Myśli pani, że zostawią nas tutaj – pyta pani Zofia z ulicy Tuwima – w tym rozwalającym się domu? Dom pamięta czasy przedwojenne, jak mówią lokatorzy był żydowski. Nie, meneli nie ma, sami porządni ludzie, ale biedni, bez szans na przeprowadzkę, kupno mieszkania. Pani Zofia – trzecie, wysokie piętro bez windy – została w mieszkaniu sama. Mąż zmarł w ubiegłym roku, syn wyjechał zarobkowo, tylko pies Oskar jej został, chorujący po odejściu pana. Kiedyś tu było nawet ładnie – słyszę – w ogródku sadziliśmy kwiaty, siadało się pod drzewem na pogaduchy, ale teraz marnie… Wszyscy postarzeli się, młodzi stąd uciekają, nikt o to nie zadba. Po drugiej stronie ulicy jeszcze gorzej – budynki straszą wybitymi oknami, dawne podwórka porastają chaszcze. Aż się wierzyć nie chce, że niedaleko stąd rośnie nowoczesny kompleks z dworcem, galeriami. Słychać pracujące maszyny, w oddali widać ramię niebotycznego dźwigu. Jak w Mad Max – śmieje się pani Zofia, ale jakoś smutno. Tam inny świat, a tu? Zapomnieli o nas… Z chaszczy i zapomnienia cieszy się mężczyzna w średnim wieku, którego spotykam w bramie. Podnosi z ziemi turlające się w porywistym wietrze plastikowe kubeczki, zagląda do nich. Od trzech dni niczego nie jadłem, poza małym kawałkiem chleba – patrzę na jego granatowe dżinsy, błękitną koszulę w kratkę i nie mogę uwierzyć. Przez szesnaście lat mieszkałem z przyjaciółką, ale umarła niedawno na raka i teraz nie mam nikogo. Jestem bezdomny. Czasem śpię w noclegowni, ale generalnie nie lubię tego miejsca, kradną, pełno wszy, już lepiej w bramie, na klatce schodowej, jak się da. Opowiada o wypadku, któremu uległ, pobycie w szpitalu, trepanacji czaszki, leczeniu. Przykro mi, naprawdę mi przykro – powtórzy to jeszcze kilka razy – nigdy nie przypuszczałem, że tak będzie wyglądać moje życie. Pracowałem wiele lat jako folusznik, w Textilpolu, przy Siedleckiej, zarabiałem, żyłem, a teraz? Chciałem jak najlepiej, ale nie ułożyło się. Ma łzy w oczach. Będę wdzięczny, jeśli pani podzieli się czymś ze mną… aż nie wierzę sam, że to mówię… Po bramie hula wiatr, kręci kubkami, sypie brudnym piaskiem. Ratajczak Kazimierz jestem – mówi na pożegnanie i całuje mnie w rękę. W bramie przy Tuwima 77, niedaleko Przędzalnianej.
Fuga
Wracam na moje Bałuty. Nad dachami niewielkich kamieniczek stadko białych gołębi. Usiłuję zorientować się, skąd wyleciały. Mokra 6. Stara, zmurszała drewniana brama. Stojący w niej panowie zapraszają do środka, na podwórko. Pod drzewkiem ławeczka, stolik. Tu spotykają się na kartach, wymianie myśli. O, tam rozebrali już sąsiadów, budują te pałace, luksusowe. Niech pani spojrzy, jak się od nas odgradzają! Wokół apartamentowca kute w metalu przęsła, z bramą otwieraną na pilota, niby ażurowe, a jednak… I kolejnego Lidla stawiają – jeszcze go nie ma, a już porozwieszali ogłoszenia, że szukają kasjerek. Będzie kobieta siedziała za 600 złotych przez 12 godzin! Jarek pali papierosa i denerwuje się – jak oglądam tych pajaców w telewizji, to krew mnie zalewa. Niechby zrobili coś, żeby ludziom żyło się lepiej! Siedzący obok kompan mówi cicho, głos mu drży – to są nerwy! To są nerwy! Człowiek młody był, na tramwajach się wieszał, biegiem latało się do pracy, bo jak się spóźniłeś 120 minut przez rok, to zabierali z trzynastki. Majster mówił – potrzebne do planu, do tego, i do tego, w dzień i na noc, i co? Dorobiłem się! – przerywa, nie może wymówić słowa, odczekuje – to jest życie w agonii, tak tylko z dnia na dzień, z dnia na dzień… Żona przepracowała 30 lat, ja 35, i co? Mamy 1700 razem… Kolega uspokaja go – Mietek, no już, już… Gołębie zrywają się. O, niech pani popatrzy, jak pięknie chodzą! Rozmawiam z nimi, jak z dziećmi. Tu mają wodę, kapią się, jak w raju. Opisujący miasta antropolodzy twierdzą, że brama jest elementem łączącym dom, czyli coś własnego, osobnego, ze światem. Przez bramę na świat się wychodzi – słowom Mietka towarzyszy kaszel – ale świat to już nie dla mnie, tylko one tego zasmakują… – to budapesztki – w jego oczach widać dumę i smutek jednocześnie.
Tak pięknie kołują nad dachami. Wolne.