Gazeta Wyborcza,
20 listopada 2003
Kiedy jako chłopiec pierwszy raz musiałem iść do pracy, zapytano mnie, co chciałbym robić. Odpowiedziałem: jeździć rikszą. Ale w Łodzi nie było riksz. Chyba wywołałem wilka z lasu. I po latach moje tęsknoty się spełniły – opowiada spacerując po Łodzi Jan Machulski.
Jan Machulski urodził się 3 lipca 1928 roku na Bałutach. Absolwent łódzkiego gimnazjum, potem wydziału aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Łodzi. Od wielu lat wykładowca, a także dziekan filmówki. Jego pomysłem jest Aleja Sławy na Piotrkowskiej, pokoje gwiazd filmowych w Grand Hotelu. Chciałby, żeby w łódzkich kioskach można było kupić pocztówki z gwiazdami. – Sam mam kilka takich pocztówek z Hollywood. Takie gadżety tworzą filmowy klimat – podkreśla.
Budynek PWSFTViT przy ul. Targowej, dawny pałacyk Kona
Czuję się związany z tym miejscem, choć tutaj nie studiowałem. Wydział aktorski mieścił się przy Gdańskiej w Szkole Muzycznej, ale w niedziele spotykaliśmy się na Targowej. Tu były potańcówki. W sali kinowej oglądaliśmy filmy, których nigdzie indziej nie było. Po latach na nowo ten budynek przy Targowej stał się dla mnie ważny. W 1972 roku Jurek Mierzejewski był rektorem czy prorektorem szkoły, a Maria Kaniewska – dziekanem wydziału aktorskiego. Powiedzieli mi: skończyłeś tę szkołę, masz nazwisko, przyjedź, zacznij u nas uczyć. I przyjechałem. Szkoła stworzyła mi świetne warunki. Pozwoliła, abym sam zdecydował, jak uczyć młodych aktorów. Pierwsze roczniki to Artur Barciś, Boguś Semiotuk. Potem Wojtek Malajkat, Czarek Pazura. Trzy razy wybrali mnie na dziekana wydziału. Potem zmusili, żebym zrobił profesurę i od 1990 roku jestem profesorem belwederskim.
Wciąż bardzo dużo się od młodych uczę. Oni poprzez telewizję i wideoklipy inaczej postrzegają ten zawód. I bardzo dobrze.
Bałuty
Urodziłem się na Bałutach, w kamienicy przy Młynarskiej 99, ale już nie ma tego domu. Nie ma też już wielu ulic, które pamiętam z dzieciństwa: Pałacowa, Kielma.
W domu się nie przelewało. Tata jako sezonowy murarz pracował od czasu do czasu. Matka była tkaczką. Jak miałem parę lat, przenieśliśmy się na Nowe Złotno. Mieszkaliśmy do wojny w jakimś drewniaku na I piętrze. Potem była kolejna przeprowadzka pod Łódź.
Z wczesnego dzieciństwa niewiele mam wspomnień. Tylko migawki. Że Bałuty i Chojny się nie lubiły. Że były bójki i gangi prawie jak na Sycylii. Janek Nalewajko, łódzki gangster, czasem przychodził do ojca. Chodził w białym swetrze. Jak się pojawiał, to robiła się cisza w okolicy.
Przypominam sobie też mieszkanie babci przy Franciszkańskiej 71. Dziadek grywał na skrzypcach, które sam sobie zrobił. Ale najlepiej pamiętam kino Wars na Rynku Bałuckim. Co niedzielę chodziłem na Tarzana, Errola Flynna, Douglasa Fairbanksa, Toma Mixa. Bilet kosztował 25 groszy, a ja składałem grosik do grosika. Czasami nawet dwa razy w tygodniu udawało mi się obejrzeć film. Najbardziej lubiłem kowbojskie. Pamiętam moment, jak kiedyś spadała gwiazda i ktoś krzyknął, żeby szybko pomyśleć marzenie. I ja pomyślałem sobie wtedy, że chciałbym być aktorem. Miałem 9 lat.
Grabieniec
Tuż przed wojną ojcu udało się złożyć trochę pieniędzy i kupił kawałek ziemi w Grabieńcu pod Łodzią. Udało się wybudować coś w rodzaju szopy i tam przebidowaliśmy wojnę. Codziennie przejeżdżałem tramwajem przez getto. Jechałem Aleksandrowską aż do placu Wolności. Zamykali tramwaj, ale widziałem, jak to wygląda przez szybę: druty, mosty. W Grabieńcu przeżyłem wejście rosyjskich żołnierzy.
Warsztat przy al. Kościuszki
Kiedy skończyłem 14 lat, musiałem iść do pracy. Był rok 1942. Wylądowałem w niemieckim warsztacie samochodowym „Polski Fiat” przy al. Kościuszki 71. Pracował ze mną Niemiec, rówieśnik, który nie znał słowa po polsku. Dzięki temu nauczyłem się nieźle mówić po niemiecku.
W tym warsztacie musiałem wykonywać każdą robotę, od czyszczenia samochodu do skrobania panewek. Nie polubiłem tego, do dziś nie mam sympatii do motoryzacji.
Na początku 1945 roku zamykaliśmy warsztat i zaczęliśmy się pakować, żeby przenieść go do Poznania. Pożegnałem się z rodzicami, bo miałem jechać z Niemcami, ale Rosjanie wszystkich zaskoczyli. Rano 19 stycznia zobaczyłem żołnierzy rosyjskich na drodze i już więcej nie poszedłem do warsztatu. To był koniec wojny.
Prawo jazdy zrobiłem w 1949 roku, Teraz jeżdżę fiatem brava, ale tylko kiedy muszę. A jeśli cokolwiek się popsuje, jadę do warsztatu i oddaję wóz mechanikom. To ich robota. Nie mogę ich wyręczać. Moją pracą jest gra w teatrze.
Do Łodzi z Warszawy nigdy nie przyjeżdżam samochodem, tylko pociągiem. Biorę ze sobą książkę albo sztuki, kiedy przygotowuję się do zajęć ze studentami.
Szkoła w Aleksandrowie
Zaraz po wojnie chciałem iść do gimnazjum. Ale kazali mi powtórzyć dwa lata, a to mi się nie uśmiechało. Na szczęście w Aleksandrowie zgodzili się mnie przyjąć, jak zdam egzamin. I tam w ciągu roku zaliczyłem dwie klasy, zrobiłem małą maturę. A potem przeniosłem się do trzeciej TPD na Sienkiewicza.
Trzecie gimnazjum TPD na Sienkiewicza
Zaczynałem naukę jeszcze w Gimnazjum im. Piłsudskiego. Na początku nosiliśmy maciejówki. Potem wszystko się zmieniło. Szkołę nazwano imieniem Tadeusza Kościuszki. Ale do dziś pamiętam hymn: „Bo nie zna życia ten, kto nie był w naszej szkole. Od innych szkół tę szkołę wolę”.
Było wesoło. W czasie przerw jeździliśmy w szufladach. Robiliśmy linki, dowiązywaliśmy je do szuflad i paru chłopaków je ciągnęło. A naprawdę tam było bardzo ślisko.
Z nauczycieli najlepiej wspominam prof. Siewierskiego od matematyki. Był cudownym pedagogiem. Chociaż chodziłem do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, nigdy matematyki nie umiałem, ale dzięki niemu miałem czwórkę na maturze. Na każdej lekcji umiał sprawdzić zeszyt i zawsze wiedział, jeśli ktoś ściągał. Zwracał uwagę albo ganił, zarazem dowcipnie i delikatnie. Z klasą. U niego nie wypadało nie umieć. Z niektórymi kolegami ze szkoły czasami się spotykam, ale rzadko. Nasze drogi się rozbiegły.
Piłka nożna
W szkole średniej grałem w piłkę nożną. Za moich czasów Kościuszkowcy mieli mistrzostwo Łodzi. Największym konkurentem było gimnazjum Żeromskiego.
Przez cztery lata grałem też w zawodowym klubie Włókniarz w Aleksandrowie. To była trzecia liga. Jak przyjęli mnie do klubu, to dostałem tam nawet mieszkanie. Naprawdę byłem niezłym piłkarzem. Kiedy w latach 70. odbył się mecz aktorzy-piłkarze, po grze podszedł do mnie Kazik Deyna i powiedział: musiałeś kiedyś nieźle grzmocić w piłkę. Byłem dumny.
Wyższa Szkoła Aktorska przy Gdańskiej 32
Przed maturą przychodził do szkoły jakiś sierżant i straszył nas: Wybijcie sobie z głowy, że was zwolnimy z wojska. Lepiej od razu idźcie na politechnikę. Chciałem być aktorem, ale poszedłem ze strachu przed wojskiem, na egzamin na mechanikę. Najpierw mówią do mnie: no, jesteś nasz człowiek: ojciec murarz, matka tkaczka. Bardzo dobrze. Ale po chwili patrzenia w papiery: wasz dziadek był przed wojną komisarzem granatowej policji? Nawet nie dopuścili mnie do egzaminu. Ogarnęło mnie przerażenie. Od razu poleciałem do Wyższej Szkoły Muzycznej. Mieściła się na I piętrze pałacu przy Gdańskiej 32. Myślałem, żeby tam się zahaczyć. Ale nie mogłem przejść obojętnie obok Wydziału Aktorskiego. Wstąpiłem, wziąłem papiery i potem przystąpiłem do egzaminu.
Jak wyglądał egzamin? Inaczej niż dzisiaj. Musieliśmy grać kawałek sztuki. Kazimierz Dejmek, który był rektorem, wołał studentów III lub IV roku, żeby nam partnerowali. Grałem fragment „Niemców” Kruczkowskiego i Coviela ze sztuki Moliera „Mieszczanin szlachcicem”. Jakoś mi chyba poszło, bo mnie przyjęto.
Mieliśmy zajęcia na dole, muzycy na górze. Z tyłu szkoły był akademik. Uczyła mnie pani Chojnacka, znakomita aktorka, która w prowadziła Teatr Powszechny. Pani Mierczyńska, od tańca i rytmiki. Aktorzy Teatru Nowego, pani Gallowa od dykcji i wiersza.
W 1952 roku na Gdańskiej poznałem swoją żonę Halinę. Byłem na II roku, a ona uczyła się w liceum pedagogicznym Pętkowskiej. Kiedy remontowano ich stołówkę, dziewczyny przychodziły do nas na obiad. Od razu ją zauważyłem. Piękna, cudowna, wspaniała. Żona była chrzczona jak ja w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny na Zgierskiej. Mieszkała na Konstantynowskiej 20, dziś Legionów, naprzeciwko Teatru Powszechnego.
Na drugim roku stworzyłem grupę – 10 osób, z którymi spotykaliśmy się w czwartki i dokształcaliśmy się. Rektor Dejmek dał nam egzemplarz „Systemu Stanisławskiego” i mogliśmy się uczyć, co to jest zadanie aktorskie, działanie. Pomagaliśmy sobie, poprawialiśmy się, dużo rozmawialiśmy. Z tą grupą pojechaliśmy na rok do Olsztyna. Potem na dwa lata przenieśliśmy się do Opola. Później przeniosłem się do Lublina na sześć lat.
Grand Hotel
Grand Hotel to był nasz drugi dom, centrum filmowego świata. Na dole w kawiarni spotykali się aktorzy i reżyserzy z różnych ekip. To naprawdę było hollyłódzkie centrum. A to Skolimowski, a to Cybulski, a to Zymanka. Wszystkie ekipy rano zbierały się przy wejściu, podjeżdżały samochody i jechało się na Łąkową. Każdy na swój plan. Kiedyś zszedłem na śniadanie i spotkał mnie Konrad Nałęcki. Zawołał i mówi: Janek, ja o tobie na śmierć zapomniałem. A przecież mam dla ciebie propozycję. W ten sposób dostałem główną rolę w „Drugim człowieku”. Tylko dlatego, że zszedłem na śniadanie! Wieczorem piło się wódeczkę. Chodziliśmy też do Honoratki. Ładne dziewczyny tam przychodziły, dobry sernik pani podawała.
W Łodzi zrobiłem dużo filmów: „Sublokatora”, „Kingsajz”, „Vabank”. Ostatnie kadry, gdzie pokazuję ucho od śledzia, były kręcone pod sądem przy pl. Dąbrowskiego.
Kwinto
Kwinto to postać kultowa i jestem najbardziej z nią kojarzony. Zarówno młodzi, jak starzy wiedzą: Ja jestem Kwinto, kasiarz. Zresztą sam bardzo lubię tę postać. Cenię też „Ostatni dzień lata”, gdzie zaczynałem, „Sublokatora” czy „Rzeczpospolitą babską”, w której mogłem pokazać swoje zdolności komika. Niestety, grałem za mało komediowych ról.
Czy będzie trzecia część „Vabanku”? Jak ktoś położy pięć milionów, to powstanie film. Scenariusze są. Ale nie ma pieniędzy.
Nie ma teraz kinematografii ani telewizji, która kupuje i chce robić filmy. Teraz tylko bank albo prywatny producent może sfinansować nowe przedsięwzięcie. Jak na Zachodzie. Kiedyś pieniądze dawało państwo. My tylko przyjeżdżaliśmy i kręciliśmy.
Pokój
Na całym świcie promuje się hotele poprzez artystów związanych z jakimś miejscem. Dyrektor Grand Hotelu podjął pomysł, który mu podsunąłem i jest tu teraz kilka „naszych” pokojów – Beaty Tyszkiewicz, Marka Kondrata, Daniela Olbrychskiego. I ja mam swój. Tam wisi moje zdjęcie rodzinne i kilka fotek z „Vabanku”, np. z Duńczykiem, ale także na ławeczce z Tuwimem na Piotrkowskiej.
Na stoliku zostawiam w prezencie zdjęcia z moim autografem. To może być dla ludzi miła pamiątka z Łodzi. Tak przynajmniej sądzę.
Łódź
Dlaczego zależy mi na tym, by promować Łódź?
Bo tu się urodziłem. Bo to jest moje miasto. I miasto filmowe. Hollywood dla aktorów amerykańskich jest tak samo ważne, jak Łódź dla polskiej kinematografii. To jest po prostu nasza polska Hollyłódź.