Lidia Ostałowska / „Na Bałutach jeszcze Polska”

DUŻY FORMAT nr 18 dodatek do DUŻY FORMAT, dodatek do Gazety Wyborczej nr 207, wydanie z dnia 05/09/2002 , str. 14

NA BAŁUTACH JESZCZE POLSKA

Gdybyśmy się zaczęli zastanawiać, co jest nielegalne, to już po nas. Sto procent tutaj żyje nielegalnie

Szkolne boisko przy ulicy Rysowniczej w Łodzi. Kilka metrów od ślepej ściany budynku – ognisko i sterta gałęzi na zapas. Dalej, pod drzewem, półokrąg. Młodzi mężczyźni siedzą, leżą, kucają. Parkowa ławka bez szczebla i zdezelowana wersalka to ich salon. Kilku piecze nad żarem kiełbasę. W dymie kontury wygolonych głów. Jest wieczór, 23 lipca 2002.

– O której się tu schodzicie?

– Od południa.

– I co robicie?

– Do obiadu rozkminiamy, co było wczoraj.

– A co się działo?

– W sumie nic.

– A po obiedzie?

– Przychodzi reszta chłopaków.

– I wtedy planujecie dzień?

– Nie planujemy. Co będzie, tego nikt nie wie.

Chłopaki z Rysowniczej mają ksywki: Moskwa, Perszing, Siwy, Lalka, Dynia, Gruby, Ko, Johnny, Konik, Śliwa, Kulawy, Kozioł, Kukieł, Makaron, Playboy, Maniek, Poldek. Najmłodszy skończył siedemnaście lat, najstarszy dwadzieścia dwa. Boisko znają na pamięć, od podstawówki. Wszyscy ją kończyli.

– Co wam najbardziej dokucza?

– Monotonia.

– A jak już nie da się wytrzymać?

– To wskakujemy do tramwaju robić bydło. No, taką niby zadymę. Wpadamy, drzemy mordy: „Dawać go!”. Szarpiemy się, zachowujemy jak małpy. Ludzie sztywni ze strachu na pierwszym przystanku wysiadają. Chcą, żebyśmy byli źli? To proszę bardzo.

– Uczycie się jeszcze? A gdzie?

– Szkoła geodezyjna, technikum mechaniczne, technikum urządzeń sanitarnych, licea ogólnokształcące, policealne studium informatyczne.

Kilku zdawało na Politechnikę Łódzką. Konik zaliczył pierwszy rok Politechniki, wydział ochrony środowiska: – Ci, co się nie uczą, z nami nie przebywają. Uczymy się, bo jak dziś bez wykształcenia? Tylko Gruby jest po zawodówce.

– Jest środek lata, czemu nie wyjechaliście?

– Niby za co? Siedzimy w tym syfie, które to już wakacje? Piąte? Siódme? Czy deszcz, czy mróz, czy wakacje, zawsze ktoś tu koło szkoły stoi. Pijemy piwo, gramy w nogę albo w zośkę, ale teraz za gorąco.

– Jak się gra w zośkę?

– Podbija się nogą szmacianą piłkę nadziewaną kamykami albo grochem. Liczy się to, żeby jak najdłużej utrzymać ją nad ziemią.

– Szkoła pozwala wam tu siedzieć?

– Od 15.30 do 22.00, bez alkoholu. I nie wolno przyprowadzać psów. Jak przynieśliśmy sobie ławkę, to cieć z rozkazu pani dyrektor ją wyniósł. W odwecie rozwaliliśmy im śmietniki i tablice ostrzegawcze.

– Na dyskoteki nie chodzicie?

– Na Bałutach nie ma dyskotek.

– A do baru?

– To jest nasz bar, w barach śmierdzi. Przecież nikt nie ma, żeby pójść do baru. Nikt tu się nie wozi po Piotrkowskiej, bo tam browar kosztuje osiem złotych. Tu jest nasz cały dzień. Całe życie. Wzywają na nas straż miejską, a ci: „I kto was wychował?”. My się wychowaliśmy sami! Tu. Więc tutaj będziemy siedzieć.

Ślusarz, spawacz, hydraulik, pracownik naukowy, pielęgniarka, lekarka, nauczycielka, kaletnik, właściciel małej firmy budowlanej, niedużej firmy obuwniczej, szefowa pubu, bezrobotni – to ich rodzice.

– Policja się nie czepia, że tak tu siedzicie?

Moskwa, Perszing, Siwy, Lalka wykrzykują: – Policja to kurwy, frajerzy, czepiają się wszystkiego. Nie powiedzą normalnie, tylko od razu bluźnierstwa.

– Siedzimy sobie kiedyś pod naszym marketem. To tu zaraz, obok. Zajeżdżają na sygnale, wychodzą z pałeczkami. Taki gruby twardziela tnie, koledze browara wytrącił, wali tekstem: „Podnieś puszkę albo zaraz po chodniku tym ryjem przejedziesz”. Zachowywali się jak nie wiem co, jak pajace.

– Wracamy z meczu. Koledzy się zbulwersowali, bo przegraliśmy. Jeden kasownik poleciał. No to policja na następnym przystanku zaczęła strzelać z pistoletów gumowymi kulami! Wszystkie szyby w autobusie poleciały. Trzeba było uciekać.

– To zwykle wygląda tak. Siedzimy grupką, jak teraz. Podjeżdża ich passacik tu, pod wejście, zaświecą we dwóch latarkami i zawracają. Nikt nie wejdzie. Bo dzieciaków się boją, co mają po dwadzieścia lat, a oni już po trzy dychy na służbie. Ma taki broń, ma na ostro i się boi wysiąść, spisać nas. Tylko przyjeżdżają w pięć transitów. Właśnie! Proszę zobaczyć, kogo tu przyniosło.

Godzina 22.20. Rzeczywiście, jak na zawołanie przed furtką parkuje duży samochód policji. Z auta wysypują się funkcjonariusze.

Między chłopakami pomruk: – Psy!

– Nie prowokujcie ich! – radzi Kochan. To on nas tu przyprowadził.

Policjanci wyszykowani jak na wojnę, mają pałki, pistolety i szot-gana. Dowódca wypytuje. Kto zorganizował imprezę? Gdzie zgoda dyrektorki szkoły? Straży pożarnej? Straży miejskiej? To nielegalny ogień. Gasić!

Śliwka: – Nie mamy czym.

Policjant: – To mnie nie interesuje.

Moskwa: – Możemy skoczyć do domu po wiadra?

Policjant: – Nie. To musi zgasnąć natychmiast.

Perszing: – Chłopaki, sikać! Widzi pan, nie udało się. To jak mam gasić?

Policjant: – Kładź się do ogniska!

Na ławce i wersalce nieprzyjazny szmer.

Policjant: – No i co?

A Siwy: – Jajco.

Przed chwilą Siwy siedział obok mnie. Jedno pchnięcie i pada mi na kolana, twarzą do ziemi. Na jego grzbiet leci pałka.

O Co Biega

Stare Bałuty, Bałuty-Teofilów, Bałuty-Radogoszcz. W każdym wieżowcu mieszka dziesięciu chłopaków, którzy trzymają ze sobą. Mają kumpli z sąsiednich bloków. To już ekipa. Miejsca spotkań: murek obok gimnazjum, schody poradni lekarskiej, bramy kamienic, klatki, huśtawki, trzepaki. Boisko na Rysowniczej. Ekipy znają się, spotykają w szkołach, sklepach, pizzeriach, pijalniach piwa, na ulicach, na koncertach hiphopowych i na meczach. To największa – 360 tys. mieszkańców – dzielnica Łodzi. Więc jeden chłopak ma za plecami całą armię.

Tak samo Kochan, rocznik 1980 – raper (ostatnio współpracuje z O.S.T.R.), były junior bałuckiego klubu Start, sędzia piłkarski w PZPN. Brak mu semestru do matury. Uczył się dobrze, gorzej z zachowaniem. Kilkakrotnie zmieniał szkołę. Rodzice – urzędnicy na poczcie.

– Skąd jesteś?

– Z Bałut. Zawsze tak mówię, jak pytają. Ktoś nie wie, gdzie są Bałuty, to trudno. Urodziłem się na tym osiedlu, w slumsach. Niejedną bitwę tu stoczyłem, nieraz dostałem, bo nie każda walka jest wygrana.

– O co się biłeś?

– Jeździłem na inny stadion niż oni, to raz. Drugie, że się inaczej ubierałem. Kiedyś słuchałem punk rocka. Byłem poniżany, mówili, że jestem brudas. Sami żule mnie wyzywali, a myłem się częściej niż oni.

– Teraz masz łysą głowę i szerokie spodnie. Dlaczego zmieniłeś styl?

– Z czasem, kurcze, dorastałem. Na teledyskach zobaczyłem hip hop z Ameryki. Każdy tam wygląda super. Nowy ciuch, bluza z kapturem, złote łańcuchy, drogie samochody – chłopaki chcą pokazać siłę. A punkowiec olewa wszystko, kupuje sobie nalewkę. Hiphopowiec woli piwo. I higiena, to jest dla nas najważniejsze. To różnica, jak chce się żyć.

– I jak zacząłeś żyć?

– Kiedy kończyłem ósmą klasę, poznałem trochę inną ekipę z osiedla. Spotykaliśmy się na technikum. Nigdy nie siedzieliśmy na swojej podstawówce, jak chłopaki z Rysowniczej. Od swojej podstawówki się ucieka. Ci z Rysowniczej o piętnastej idą do domu na obiad. U nas jedni nie chcieli, inni nie mieli obiadu. Za to nie wpadliśmy w monotonię. Szliśmy, żeby coś zobaczyć. Na górę śmieciówkę, pewno kiedyś było tam wysypisko śmieci. Na Arturówek, gdzie jest woda. Ktoś miał podrobioną kartę pływacką – to kajak. W nocy na technikum bawiliśmy się w chowanego jak dzieci. Skakaliśmy po dachach, śmialiśmy się aż do łez. Były i wojny osiedlowe na kamienie, i akcje z policją. Ale przeważnie się siedziało.

– Po co?

– To jest tak, że nie ma pieniędzy. Żeby choć 30 złotych mieć! To jest tak, że nie ma co robić. To siada się codziennie i obgaduje te same tematy. Wtedy nie widać, że nic się nie dzieje.

– W Łodzi nic się nie dzieje? Mnóstwo tu imprez, klubów, pubów.

– Tam chodzą goście, którzy nie mają takich problemów jak my. Bananowcy. Ja tak unikam tego towarzystwa! Przez ich mentalność. Wolę stracić ze swoimi, niż żeby mi bogaty stawiał drinka. Śmieją się, jak ktoś zamawia małe piwo albo jakieś tanie, za trzy złote. Pytają: co to za browar? Takie szydercze uśmiechy posyłają… Więc w piątek spotykamy się swoją ekipą i ustalamy: no, na miasto nie pójdziemy, bo nie mamy kasy. Poza tym jest chujowo na mieście, tylko się denerwujemy. No to co? To na osiedle! Idziemy i widzimy stare mordy. Jedno piwo, drugie, trzecie. To może nie są zmarnowane chwile, ale…

– Zostają z tego przyjaźnie?

– Największe! Nie takie jak z domu Wielkiego Brata. Takie jak z kryminału. Tam też siedzą w jednym miejscu i gadają sobie. Jeden dzień w celi to długo, tydzień jeszcze dłużej, no a miesiąc? Po miesiącu to dobry kolega. Po miesiącu siedzenia na klatce ekipa jest nie do rozwalenia.

– Zrobiłeś coś na własną rękę?

– To był 1997 rok. Wymyśliliśmy, żeby założyć grupę, nazywała się OCB. Niby że Osiedle Centrum Bałut albo O Co Biega. Nagrywaliśmy na takim magnetofonie-jamniku, koledzy robili podkłady. Mieliśmy z sześć utworów o życiu na osiedlu, o szacunku, o nienawiści do policji i o biedzie. Chcieliśmy je komuś pokazać. Gdzie, jak nie na imprezach zastrzeżonych? Zapraszaliśmy do domów. Ale była meta na osiedlu, tam flaszka osiem złotych kosztowała. Dwa pomieszczenia, w jednym tylko wersalka stała i stół, i nic więcej. Babka z mety wpadła na pomysł, żeby wszystkich, co chcieli kupić wódeczkę, zaprosić na koncert. Pamiętam, że się postaraliśmy. Wzięliśmy kulę, co daje takie światełka dookoła. W trzy osoby byliśmy: ja, Rudy i Siwy. Czuliśmy, że wyjdzie dobrze. Dużo ludzi się zmieściło. Usiedli przed nami jak w teatrze na jakichś taboretach, na starych skrzynkach, na czymkolwiek. Były i małolatki, co przyszły po wódkę dla kogoś, i kupa starych zgredów po pięć dych. Zaczynamy. Każdy śpiewa i nagle Siwy zapomina tekstu, leci z kartki. To i my z kartek. Takie to były początki.

– Spodobał się tam hip hop?

– No chyba! Nie wiem co bardziej, czy ta wóda, czy nasze granie. Później co tydzień graliśmy, już ludzie o nas wiedzieli. A my za darmo wódkę dostawaliśmy od tej baby.

Bandyterka! I tak to zostawmy

Godzina 22.25. Boisko na Rysowniczej. Policjanci ruszają do akcji. Kilku uzbrojonych mężczyzn, w ciemności prawie nie do rozróżnienia. Jeden pałuje Siwego i wlecze do radiowozu.

Siwy wie, co go tam czeka, i krzyczy przerażony: – Ja chcę mieć świadka!

Sebastian biegnie w stronę samochodu: – On chce mieć świadka! Idę z nim!

I już stoi przyciśnięty do drzewa, na jego szyi zaciska się ręka.

Perszing rozpaczliwie: – Spałują nas! Moskwa: – Tak jest non stop.

Podchodzimy do dowódcy i przedstawiamy się: dziennikarze „Gazety Wyborczej”.

Na to policjant głośno, grzecznym tonem: – Proszę się normalnie zachowywać, wtedy my też będziemy.

Więc Śliwa próbuje łagodzić: – Panowie, dajcie spokój, są wakacje! Czemu nam to robicie?

Słyszy, że mogą dziękować sąsiadom. To przez nich ta interwencja. Dziwne, do najbliższego bloku jest kilkaset metrów. Hałas nikomu nie przeszkadzał, bo przy ognisku było cicho. Ani swąd trzech kawałków pieczonej kiełbasy.

Gruby z goryczą podsumowuje donos: – Nie chcą nas! My jesteśmy niepotrzebni!

Policjant zapowiada: – Ja będę wszystkich sprawdzać. Kto ma, niech da dokumenty. Dokumenciki poproszę!

Moskwa zaczepnie: – A kto nie ma, to co?

Teraz nadjeżdża kolejny radiowóz, z posiłkami. Jest ich już razem dziewiętnastu. A chłopaków dwudziestu jeden. Głos policjanta twardnieje: – Kto nie ma dokumentów, pod ścianę!

Scena jak z filmu o okupacji. Ale to dzieje się naprawdę, już stoją naprzeciw siebie. Cywile, metr trawy i pluton z wyciągniętą bronią.

Mija minuta, druga, trzecia. Policjanci włączyli reflektor, można się przyjrzeć i ich twarzom. Te młode nic nie wyrażają. Na starszych maluje się zwyczajne znużenie. Ale ten z wąsami i ten z brzuszkiem wyróżniają się. Każda ich mina, uśmiech, gest manifestują pogardę. Tak bardzo chcą ją okazać grupie pod ścianą, że nawiązują rozmowę.

Wąsaty: – Uważacie, że wszystko wam wolno? Blokersi!

Makaron: – Nie jestem żadnym blokersem. Jestem człowiekiem.

Śliwa: – Co myśmy takiego zrobili? Za prawdziwych złodziei się weźcie!

Wąsaty policjant: – Złodzieje mają swoją pracę, a my swoją.

Johnny: – Tu się nie da żyć! Przez was się nie da!

Na to ten z brzuszkiem: – Mam nadzieję, że zmienisz kraj. I tak to zostawmy.

Nie do wiary! Johnny natychmiast odpala: – Taki sam twój kraj jak mój!

A ten z brzuszkiem: – Szczeniaku, co ty wiesz? Wiesz, gdzie ja się wychowałem? Na Górniaku!

Johnny: – No i co z tego?

Policjant: – To była dopiero przejebana dzielnica, frajerze.

Ko nie wytrzymuje i zaczyna prowokować: – Jakbyś zdjął mundur, tobyśmy się sprawdzili, kto jest frajer. A ty stoisz przede mną z pałą.

Policjant: – A skąd mam wiedzieć, co ty masz w kieszeni? Przyjdź do policji, zobaczysz, jak jest.

Ko: – Na psa nie pójdę. Nie jestem pierdolnięty. Jak bym się w domu pokazał?

Policjant: – Ognisk palić nie wolno. Takie prawo i ja go pilnuję.

Moskwa: – Bijesz mojego kolegę w twarz! Zabierasz go do samochodu i bijesz, chociaż my jesteśmy spokojni. To jest prawo?

Policjant: – Takie prawo nasze polskie, a ty go nie szanujesz. To jaki z ciebie Polak?

Ko: – A wy co robicie? Stawiacie nas pod ścianą. Stoisz przede mną z bronią. Tak Polak robi? Jesteśmy jednym narodem!

Co tu się dzieje? O czym oni mówią? To rok 2002 czy epoka stanu wojennego?

Policjant z brzuszkiem macha ręką: – Bandyterka! I tak to zostawmy.

Tłum pod ścianą topnieje. Chłopcy po kolei podchodzą do radiowozu. Funkcjonariusze łączą się z centralą, potwierdzają tożsamość. Naszą też.

 Potem każą chłopakom opróżniać kieszenie. Szukają marihuany. Kto będzie miał przy sobie trawę, zostanie zatrzymany. Nikogo takiego nie ma. Znajduje się za to dowód osobisty Lalki. Policjant zimno informuje, że za kłamstwo czeka go rozprawa w sądzie. Dostanie grzywnę.

Lalka: – I tak nie zapłacę. Nie mam z czego.

– No to rodzice zapłacą.

Przy radiowozie przystaje Mirek – niemowa.

Policjant: – Imię matki?

Mirek gestykuluje i bełkocze.

Policjant: – Co, imienia matki nie znasz?

Z pomocą przychodzi Makaron: – On nie ma matki, umarła, jak był mały. Jest niemową.

Policjant sprawdza dane Mirka przy pomocy komputera, pochyla się nad chłopakiem i mówi dobitnie: – Jó-ze-fi-na. Zapamiętaj sobie!

Nadjeżdżają strażacy. Ich wóz i suki policjantów nawołują się kogutami. Rośnie hałas. Po chwili ogromny strażacki wąż pluje wodą w ognisko wielkości miednicy.

Policjant: – Ponieważ nie ma organizatora tej imprezy, wspólnie pokryjecie koszty straży. Proszę się rozejść!

Teraz wszyscy stoją ramię w ramię. Ostatnia wymiana zdań.

Ko: – Poczekajcie, aż my będziemy mieli klamki.

Policjant udaje, że nie rozumie: – I co? Pootwieracie wszystkie drzwi?

Ko: – Nie, wtedy wy będziecie spierdalać.

Policjant: – Tak? A niby co nam zrobicie?

Wtedy Ko mściwie: – Przestrzeliłbym ci kolano od razu!

Radiowozy numer 786 i 787 odjeżdżają, a młodzi ludzie wrzeszczą z nienawiścią: – HWDP! Jebać policję!

Przez policyjny megafon płynie szydercze: – Dobranoc!

Chłopcy wracają na boisko. Grzebią pod drzewami, w trawie. Szukają porzuconych paczuszek z towarem. Robią remanent, wyliczają straty: telefon komórkowy, który leżał na wersalce, i butelka spirytusu.

Wieje wiatr. Ognisko znów zaczyna płonąć.

Rakieta do pudła pięć kilo

„Nasz basen” – tak się tutaj mówi. Bilet normalny – dziewięć złotych, ulgowy – pięć. Ceny wzrosły po niedawnym remoncie. Naprawiono też ogrodzenie, ale i tak wszyscy wskakują przez płot. Z rozłożonych ręczników, z błękitnej wody, z wydeptanego boiska: – Cześć, Kochan! Siema!

– Wszyscy cię tu znają. Czemu?

– Bo staram się ludziom pomagać. Ekipy to wiedzą. Daję z siebie wszystko, żeby pomóc.

– Jak pomagasz?

– Przykład. Jest chłopak, wiem, gdzie mieszka, widzimy się przez całe życie, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Tyle że mówimy sobie cześć. Nagle on zagaduje: – Co u ciebie? A potem mówi: – Wiesz, trochę mi smutno, bo kumpel poszedł do kryminału. Pytam: – Trzymasz się jakoś? – No tak, tylko że kasy nie ma, a tu by się kumplowi wysłało paczkę spożywczą. – No dobra, nie ma sprawy, pomogę ci. Organizujemy ekipę, wchodzimy do sklepu, bierzemy to, to i to. I jest do pudła rakieta pięć kilo, i chłopak ma co jeść.

– Pamiętasz swoją pierwszą kradzież?

– Jedna mi utkwiła najbardziej, na pewno nie pierwsza. Mieliśmy ze dwanaście lat. Z moim kumplem Marcinem szliśmy ze szkoły i wymyśliliśmy, że ukradniemy orzeszki. Do reklamówki z kapciami se te orzeszki wrzuciliśmy, i do kasy. Kasjerka musiała widzieć, wychodzi, ręce nam powykręcała. Zamknęli nas na zapleczu, zabrali kurtki. Mówią, że zadzwonią po policję, chyba że posprzątamy magazyn. Marcin musiał pozamiatać. A ja dostałem takie brudne, po śmierdzącym mięsie, kontenery do umycia. Ukradliśmy orzeszki w minutę, a sprzątaliśmy pół dnia.

– Dlaczego kradłeś?

– Z braku kasy. Mama dawała mi w piątek kilka złotych, i to było najwięcej, co mogłem dostać.

Od taty nie brałem. U nas nie było z forsą aż tak źle, rodzice zarabiali po 1200 złotych. Może tak chcieli mnie i brata wychować?

– Co było największą pokusą?

– Buty. Wszyscy mieli oryginalne, a ja musiałem zapierdalać w takich z bazaru, w najtańszym modelu. Denerwowałem się, że inni mają więcej. Jak ma się pieniądze, to można wszystko, no nie? A w Łodzi powstawały właśnie markety. Pięć lat temu był na tyle luz, że można było wynieść, co się chce. Atakowaliśmy głównie nowe sklepy, nie obcykane, bo tam niczego się nie spodziewają. Więc wchodziliśmy we trzech. Wiadomo, że nie razem – to by było przypałowe, tylko w odstępie paru minut. I czyściliśmy. Jednej soboty wyciągnęliśmy na imprezę piętnaście zgrzewek po dwadzieścia cztery piwa. Na taśmie kładło się jakieś drobne zakupy, a zgrzewki się stawiało na podłodze i przesuwało nogami pod kasą. Szuraliśmy całkiem głośno. Z nudów biliśmy rekordy. Siedzieliśmy na rurce pod sklepem i robiliśmy zawody, kto ile piw zmieści w sobie. Wyniosłem 26 piw puszkowych, wyglądałem jak Robocop. Każdy ma swoje patenty. My mieliśmy duże kurtki i jak najszersze dresowe spodnie, a w nich podwójne kieszenie. W takie kieszenie można wrzucać, wrzucać. W jedną nogawkę mieści się z pięćdziesiąt puszeczek kawioru.

– Co dalej z tym kawiorem?

– Kradziony towar można spokojnie sprzedać za pół ceny hurtownikom. Trafia to potem na Rynek Bałucki albo do sklepikarzy. Kto ma sklep, każdy to kupi. Kwestia tylko, czy nie podrobione. Sklepikarze przekonali się, że nie. To aż prosili. Więc pakowało się pięć wózków w markecie i wyjeżdżało wejściem.

– A ochrona?

– Od razu się ich prostowało. Załóżmy, że wezwą policję. Wtedy ja zostanę ukarany grzywną i szybko te pięć stów odrobię. A on, ten ochroniarz, dostanie takie bicie, że będzie miesiąc leżał na chorobowym. A później jeszcze straci pracę. Były takie nasze interwencje, kierownicy ochrony dostawali po mordach. Do tego stopnia doszło, że umawialiśmy się z nimi i na ich oczach kradło się bezczelnie. Więc czyściliśmy sieć naszych marketów i tak to się rozszerzyło, że zaczęliśmy jeździć po kraju. Na razie bliżej Łodzi, potem do Poznania, do Warszawy, a potem nawet za granicę. A do nas wjeżdżały takie ekipy jak my. Szczeciniacy, poznaniacy. Czasem mijaliśmy się z nimi. Zawracaliśmy patrzeć, jak oni działają w markecie.

– Ile wtedy zarabiałeś?

– Ja się angażowałem, czyli kradłem zajebiście drogie rzeczy. Alkohol, kosmetyki. Z jednego wejścia miałem 1600 złotych, z tego połowa dla mnie.

– Chyba te czasy się skończyły? Markety wprowadziły zabezpieczenia.

– Zamontowali po siedemnaście kamer i te bramki pikające. Ale na wszystko są patenty.

Funkcjonariusz stąpa po linie

Nadkomisarz z V komisariatu na Bałutach uważa, że w kontaktach z młodzieżą policjant ma dwa wyjścia. Jedno złe, drugie jeszcze gorsze. A musi działać natychmiast, na rozważania brak czasu. Czasem czterdziestu awanturników spokojnie się rozejdzie, innym razem wystarczy pięciu i skasują radiowóz. Funkcjonariusz cały czas stąpa po linie, wiele zależy od jego wyczucia. Ale to tylko człowiek. Pracy z młodymi ludźmi powinny uczyć szkoły policyjne. Nadkomisarz woli się nie wypowiadać na temat ich poziomu, bo nie jest upoważniony i mogłoby to źle wypaść.

Porozumiewa się za to z dzielnicowym z Rysowniczej i informuje: – Nie mamy żadnych problemów z tą młodzieżą. Nie zaczepiają młodszych, nie okradają ich, dyrektorka szkoły się nie skarży. Dwukrotnie doszło do wybicia szyby, ale bez premedytacji, tylko komuś piłka zeszła z nogi.

Takie życie na kredycie

Boisko przy Rysowniczej. Chłopaki rozprawiają o wczorajszym zajściu. Czy policjanci musieli się tak zachować? Mogli przecież powiedzieć: „Wrócimy tu za kwadrans, ognisko ma być zgaszone”. Czemu tak nie postąpili? Każdy ma honor. Czemu nie dali szansy, tylko woleli poniżyć? A sąsiedzi? O co im chodzi? Boją się, bo telewizja trąbi o jakichś blokersach? Przecież wszyscy tu mieszkają w blokach i znają się od lat. Czy dorośli też się nudzą? Oglądają wenezuelskie seriale, a potem wyglądają przez okno i wzywają policję, żeby coś się działo? Czy to bieda sprawiła, że stali się tacy niewyrozumiali, nieżyczliwi? A może się w nowych czasach pogubili? Wciąż wspominają dawne. „Precz z komuną!”, „Komuniści to faszyści!”, „Solidarność!”. Są śmieszni.

Moskwa: – Mam tylko mamę, ojciec w tamtym roku zmarł. A ja żyję i moja siostra. Matka z samej wypłaty musi nas utrzymać, bo siostra jest bezrobotna. Tej mojej starej mi trochę szkoda. Na głupie buty oszczędzamy trzy miesiące! Dużo osób na tym osiedlu jest w podobnej sytuacji, na przykład rodziny wielodzietne.

Gruby: – Mam dwóch braci i dwie siostry. Mam też mamę i tatę. No i nie stać nas, żebym wyjechał na wakacje. Chciałbym odpocząć od osiedla.

Makaron: – Mama zarabia sześćset złotych, za wodę i mieszkanie płaci pięćset. Sąsiad dał mi robotę na czarno, żebym coś zarobił. Paru kolegów handluje spirytusem albo na Bałuckim sprzedaje lewe papierosy. Legalnej pracy można szukać od piątej rano do północy i się nie znajdzie. A rząd kładzie lachę na takich jak my.

Johnny: – Nawet do wojska mnie nie wzięli! Chciałem na zawodowego, to powiedzieli: w tym roku nie przyjmujemy. Co ja będę robił za parę lat? Nie ma przede mną przyszłości. Jak wejdziemy do Unii, to będzie jeszcze gorzej. Unia jest dobra dla bogatych. Kto ma kasę, kupi sobie kawał naszych Bałut.

Siwy: – Nie powiem ojcu: Daj dziesięć złotych na browara. On złotówki mi nie może dać! Tutaj się żyje od wypłaty do wypłaty. Trzeba pożyczać albo się idzie pierdolnąć. Skąd była kiełbasa wczoraj na ognisko? I browary? Jak Polak nie zajebie, to nie ma.

Lalka: – Jakby każdy miał pracę, toby nikt nie kradł. Pijaństwo, ćpanie i złodziejstwo biorą się z biedy, taka prawda. Takie życie na kredycie.

Maniek: – Nie mów, że jesteśmy tacy biedni! Nie z biedy kradniesz, tylko z nudów. Bo coś się zrobi, będzie zlewa i będzie o czym rozmawiać.

Nagle skaczą sobie do oczu. Jeszcze moment i zaczną się bić. Czy tak wygląda życie w celi? Nerwy napięte, że wystarcza iskra?

Lalka: – A co ty, kurwa, wiesz? Ile razy ukradłeś z marketu? Dwa. A ja muszę się z tego utrzymać. Ty masz na browar, możesz iść nawet na Piotrkowską.

Maniek: – A ty co? Na Piotrkowskiej piwa nie piłeś?

Lalka: – Ty masz komputer!

Maniek: – Ty masz rower!

Perszing: – Nie denerwujcie się, bo wyjdziemy na debili. Tu nie jest taka bieda, że trzeba żebrać. Na wegetację starcza. Ale nie na to, żeby naprawdę żyć. Mnie wkurwia taki gościu, który ma ciuchy i się wozi. Podeszłoby się i trzasnęło w pysk, i musiałby oddać samochód. Mamusia funduje mu wakacje na Krecie! On nie wie, co to życie.

Lalka: – On w przeciwieństwie do nas ma wybór.

Teraz ci, którzy przed chwilą machali gniewnie rękami, siadają zgodnie obok siebie. Jeden wyciąga z paczki papierosa i na bibułkę wysypuje tytoń. Drugi dodaje do tytoniu szczyptę zioła. Zręcznie robią skręta. Liźnięcie, żeby bibułka się skleiła. Dwa szybkie ruchy i już końcówki są zwinięte jak papierek od cukierka. Zapalniczka.

Blant krąży z ust do ust. Głęboki wdech, oczy przymknięte z rozkoszą. Wydech. Ktoś komentuje ceremoniał: – My jesteśmy nastawieni pokojowo. Jaramy sobie trawkę. Większość tutaj jara, nie? Po trawce człowiek łapie klimat i nie szuka awantury. Nie myśli, co będzie jutro. Robi się kolorowo. Jakby państwo zalegalizowało trawkę, toby w ciągu roku zalepili dziurę budżetową.

Przez kilka minut milczą. To milczenie nie krępuje. Ludzie, którzy na co dzień są ze sobą, nie zawsze muszą rozmawiać.

Pierwszy znudził się Śliwka, zagaduje: – Myślicie, że na tych kamerach w naszym markecie naprawdę coś się nagrywa?

– Nie nagrywa się w ogóle, tylko patrzą. I nie ma już ochrony wewnętrznej. Wynajęli firmę security, a ci nikogo nie znają na osiedlu.

– To bierzemy na wyrwę!

– Zgadnijcie, kto został ich szefem. Meksykanin! Ten zawsze najwięcej kradł. Pamiętacie? Przed Bożym Narodzeniem dał nam listę, co mu ze sklepu wynieść.

– No! Taki duży plastikowy samochód ukradłem mu dla chrześnicy.

– Meksykanina trzeba ukrócić. Najpierw brać dla siebie, potem dla niego. Jak chce dużo, to dawać mu średnio.

– A Gabrysia, ochroniarza, pamiętacie? Ten młody, podziargany na twarzy. Teraz siedzi, bo wywiózł ze sklepu sejf na palecie.

– Kurczak, ten to mnie wkurwiał. Strasznie gruby grubas. Marketu pilnował! Cwaniaczkował, śledził, wczuwał się. W wódce pod etykiety przyczepiał zabezpieczenia. I w jeden dzień stracił pracę. Przeszkadzał kraść swoim kolegom. Wyrzucili go za uczciwość.

A kto zlikwidował pracę?

Babcię Kochana – Lucynę – właśnie odwiedziła jej przyjaciółka Halina. Obie pracowały kiedyś w tkalni, przy maszynach. Teraz są na emeryturze. W większym pokoju M-3 rozmawiają o młodzieży. To dwieście metrów od boiska na Rysowniczej.

Pani Halina: – Nasza młodzież to była dobra! Taki chłopiec, który miał 18 lat, a nie chciał się uczyć dalej, to proszę bardzo, szedł do pracy. A teraz bąki zbijają.

Babcia broni młodych: – Jakby dzisiaj mieli pracę, to też by poszli, a nie obijali się pod sklepami.

Pani Halina: – A kto zlikwidował pracę? Kto chciał wprowadzić przedwojenne czasy? Przed wojną moja mama pracowała trzy dni, a trzy dni siedziała w domu. Tak samo jest i teraz. Kapitalizm psuje. Boję się dziś tych chłopaków! W parku taki bałagan, że zamiast małych dzieci huśtają się duże. Piwo rozlewają i to jest zabawa dla młodzieży. Milicji na to nie ma! Nawet nie warto dzwonić, nie przyjadą. Mam wnuczkę 19 lat, ona wieczorem nie wychodzi, boi się.

– Na własnym osiedlu? A czego? – pyta babcia Lucyna.

– O, ile razy w dzień kobiety były okradzione. I moje mieszkanie okradli, i kraty podcięli. A kto? Sąsiedzi, ci z pierwszej klatki wieżowca, co nie pracują. Jestem pewna!

– Ja na swoją klatkę nie narzekam.

– E tam! Kiedyś wszystko było lepsze. Chcesz, żeby wnuki się kształciły i dobrze w życiu miały? Płać!

– Źle mówisz, Halinko. Ten, który myśli coś o szkole, czy będzie miał pieniądze, czy nie, będzie się kształcić. Wszyscy chcieliby dobrze żyć, no ale niechby zarobili na to.

– Coś ci powiem. Dzieci kapitalistów, fabrykantów, ich wnukowie wykształcili się za darmo. Teraz myślą tak: dlaczego mamy darmo komuś dawać? Przecież my potrzebujemy sprzątaczki, praczki. Po co robotnika dziecko ma iść na studia? Niech do nas przyjdzie pracować.

Co krok lombard

Ulica Piotrkowska to Europa: najdroższe samochody, luksusowe restauracje, witryny z cenną biżuterią. Elegancja.

A na Bałutach jeszcze Polska. Małe sklepiki, gdzie się kupuje na kreskę, i plastikowe sztućce w barach. Dziadkowie grają w karty na ławce pod drzewem, kobiety niosą pomidory z działki, przystają przy trzepaku, żeby porozmawiać. Co krok lombard. Mnóstwo zakładów fryzjerskich ze świeżym afiszem: solarium. Zamiast wakacji – kabiny opalające. Zamiast klubu – boisko, wersalka.

W sercu osiedla – market. Kolory, klimatyzacja.

Chłopcy nie wiedzą, do kogo należy ta sieć sklepów. Duńczycy? Holendrzy? Francuzi? Wszystko jedno. Ważne, że to nie polskie. To obcy kapitał.

Kierownik marketu jest zajęty. Radzi, by zwrócić się do szefa ochrony. Z głębi sklepu wychodzi postawny mężczyzna. Sądząc z opisu, to właśnie słynny Meksykanin.

– Czy ma pan kłopot z młodymi ludźmi z osiedla?

– Kiedyś były problemy. Przesiadywali tu, wrzeszczeli, wzywaliśmy nawet policję. Towar ginął hurtowo.

– A teraz?

– Wynajęliśmy firmę ochroniarską, za którą odpowiadam. I jest spokój.

– Co wynika z remanentów?

– Że kradzieże ustały. Giną niewielkie ilości, detalicznie.

Cześć, Cesiek!

Dziadek to dla Kochana najważniejszy człowiek na świecie: – Kiedyś chciałem wyjechać do Stanów, nielegalnie. Wszystko miałem już pozałatwiane, ale zrezygnowałem. Bo jakbym raz wrócił do Polski, to już nigdy by mnie do Stanów nie wpuścili. A nie wytrzymałbym dnia po telefonie, że dziadek źle się czuje. Chcę z nim być tutaj do końca. To ojciec mojej matki. Jest najlepszy.

Dziadek ma na imię Czesław. Przez 26 lat kierował samochodami MPO, bez wypadku. Mieszka w bloku, urządzał się za Gierka. Urodzony na Bałutach: – W życiu nie pomyślałem, żeby bałuciarz był zły człowiek. To nasza krew. Bałuciarską gwarę trzeba znać, no i te okolice. I życiorys fabrykanta Poznańskiego. I kirkut, żydowski cmentarz. No, nie umiem powiedzieć. Za mało mam klas, ale to piękne.

– Pamięta pan bałuckich Żydów?

– Sąsiadka ich ukrywała. To była Franciszkańska 60. Ja taki mały przy mamie siedziałem. Te koguty, te żandarmy. Takie były klapki w bramach. I przez klapkę żandarm zastrzelił babę, ja, dzieciak, widzę – padła. Żydzi powinni być wdzięczni, ile Polska Żydów uratowała. I ten Kwaśniewski mnie denerwuje. Przepraszać Żydów? No za co? Teraz jeszcze oddamy im wszystko, a pół Polski już sprzedane. Kto by pomyślał, że Marchlewski upadnie, że zakłady Lenina upadną? To jest gehenna ludzka! Ale człowiek każdemu musi wybaczyć. Na kirkut powinno się z kobietą iść, zobaczyć, jacy fachowcy kiedyś byli, jakie napisy piękne. A widać, że tam było czymś rzucane, rozwalane jakimś młotem. Pewno szczawiki to zrobiły. Czy to ludzkość?

– Czemu młodzi ludzie na Bałutach stali się źli?

– Nie tylko na Bałutach. Na Piotrkowskiej cegiełki piękne położyli. Patrzę, a szczawiki na to plują. Kurde, oni se plują i nic, nikomu na tym nie zależy. I te ich kije do bejsbola. Po co to? Nie wystarczą pięści? Można się bić, aż tamten padnie. Tak zawsze było na Bałutach. Oni teraz leżącego kopią!

– A co ich może zmienić?

– Sport dużo zmienia, naprawdę. Więc żeby była ta technika, przytrzymać na bieżni, na ławce. A nie ma dobrej woli i organizacji. I praca, żeby po szkole, jak skończy, miał zapewniony byt. Bo młody człowiek by chciał na dyskotekę koleżankę zaprowadzić. Ale przyjemnie jest potuptać! I widzę wnuka, on pyta: dziadek, dychę masz, no i ja nie mam, i jest mi tak przykro. Ja zawsze byłem solidarny. Chciałbym, żeby ta solidarność ludzka była. Ale za starej komuny chociaż miałem wczasy i kolonie dla córki. My ciemniaki jesteśmy, tak ta nowa komuna myśli. I on będzie spierdalał, Millerek kochany!

– Dużo czasu spędza pan z wnukiem?

– Ja będę płakał, bo to moje oczko w głowie, i co robić. Na jego pierwszym zdjęciu on leży w becie, a ja trzymam w ustach smoczek. Chodziłem na technikum, gdzie zaczynał piłkę i pierwsze kolana pozdzierał. Ja go kocham po prostu. On dziadka wzrokiem patrzy. To moja krew i ładnie gra.

Kochan: – Jak zimą nie mamy się gdzie napić, to do dziadka.

Dziadek: – Mój wnuczek ma dobre towarzystwo. To są moje serduszka, dają uszanowanie dla człowieka. Mam z nimi pełne zrozumienie. Nie boję się, żeby ja gdzieś wyszedł na ulicę i on mnie uderzy, taki szczawik. Tylko: Cześć, Dziadek! Cześć, Cesiek! Ja się nie obrażam. To jest dla mnie coś pięknego. Ta młodzież, serduszko, podoba mi się, że nie są lumpy. Werwę mają, muzykę swoją mają. Wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie. Lumpy czekają, żeby kogoś okraść. A oni nie mają, to idą do domu, i nie szukają żadnych zwad.

– No, ale ze sklepu biorą.

– Nie wiem, nie widziałem tego.

Kochan: – Dziadek zna złodziejskie brygady.

Dziadek: – Słuszna uwaga. Ale co ze sklepu weźmiesz? Nic, bo teraz te dzwonki dzwonią.

Był sad

Na boisku technikum ósmoklasista Kochan spotykał starszych. Tak ich nazywa. To oni wcześniej wybrali sobie to miejsce i przygarnęli dzieciaki. Starsi uczyli zasad na Bałutach. Morderstwo, gwałt i twarde narkotyki są złe. Kobieta to rzecz święta, więc nie wolno jej okradać. Trzeba znać swoją kolejność w szeregu. Kto podskakiwał, dostawał po łapach.

Teraz to Kochan jest starszy i wychowuje młode pokolenie. Bardzo się o nie martwi. Najgorszy wróg to heroina. Łapią się na nią zwłaszcza ci bogatsi. Każdy uważa się za twardziela, który nie zostanie narkomanem. Po pół roku sprzedają ostatnie dżinsy, wyją z głodu przed domem dealera, na ulicy kradną małolatom walkmeny i telefony komórkowe.

Ekipę Kochana rozwaliła właśnie heroina: – To gówno tak się rozprzestrzenia, że za parę lat będzie tu apokalipsa. Dlatego chcę wyjechać. Bo kiedyś się ożenię z jakąś ładną i mądrą dziewczyną, będziemy mieli dzieci. Jak je wtedy na tych naszych Bałutach wychowywać?

– Nasze Bałuty, nasz market, nasz basen. Uważasz, że to wszystko twoje?

– Zdecydowanie tak. Mieszkam tu od urodzenia, a każdy dzień to nowe przeżycie. Na basen chodzę od lat.

– Nielegalnie wskakujesz przez płot, wchodzisz przez dziurę.

– Gdybyśmy się zaczęli zastanawiać, co jest legalne, to już po nas. Sto procent Bałut żyje nielegalnie. Basen jest nasz. Ci, którzy pilnują dziury w płocie, pracują na naszym basenie.

– A market?

– Kiedyś nie było sklepu, tylko sad. Jabłonie, grusze, huśtawki na drzewach. Tam siedziała cała młodzież. Starszyzna z osiedla piła tam pierwsze nalewki, paliło się ogniska. I z dnia na dzień ktoś to burzy. Wjeżdżają nagle jakieś buldożery, wykopują dół, nikt nie wie, co jest grane. Później tablica informacyjna stanęła, że będzie market. Nasz market zbudowali! W naszym sadzie!

– Czyja jest Polska?

– Do nas wszystkich należy. Do Polaków. No, na pewno nie do Żydów.

– Kiedyś i oni tu mieszkali. Może Bałuty są też ich?

– Jakby mi ktoś powiedział, że Bałuty należą do Żydów, nawet do naszych Żydów, toby od razu dostał w cymbał na odmulenie.

– Żyjesz we własnym wolnym kraju. Czemu kradłeś?

– Każdy człowiek jest złodziejem. Każdy coś ukradł i jeszcze ukradnie. Wszystko jedno, nastolatek z Bałut, profesor uniwersytetu czy policjant. A wiadomo, że są więksi złodzieje od młodzieży. Politycy dopiero robią przekręty! Polska się dla nich nic nie liczy, wszystko dla kasy, kradną na potęgę. I to ja jestem zły? Bo zajebałem browara z marketu?

– To czemu przestałeś kraść?

– Bo obiecałem matce. Ona tyle razy płakała przeze mnie! Widziała wszystko. Kradzieży nie żałuję, tylko jej bólu. Chciałbym przeprosić rodzinę i wszystkich, którzy mnie znają, za złe rzeczy, które robiłem.

– Jak chciałbyś żyć, jeśli nie wyjedziesz z Polski?

– Normalnie, jak każdy. Na razie pracuję na czarno. Nie wiem, co dalej. Czy będę tyrał w zakładzie osiem godzin, potem jadł obiad, oglądał telewizję i wychodził z psem na spacer. Gdybym się miał zamulić w takiej monotonii, to chciałbym być zarejestrowany, żeby mi biło na zasiłek, na emeryturę. Ale to zły scenariusz. Chciałbym mieć coś lepszego niż wstawać o szóstej rano. Każdy by chciał. Mnie to wyjdzie.

Ksywki bohaterów reportażu zostały zmienione

LIDIA OSTAŁOWSKA