Poznański, Dłużniewski i Michalski nigdy się nie spotkali. Łączą ich wielkie marzenia i 30 hektarów w centrum Łodzi. Każdy zrobił tam rewolucję, a potem zbankrutował
Izrael Kalmanowicz Poznański, Żyd z Łodzi, marzył o tym, aby stać się największym na świecie przemysłowcem. Pod koniec XIX wieku zbudował gigantyczną fabrykę bawełny. Z jaskrawoczerwonymi murami i basztami wygląda jak średniowieczny zamek. Stała się symbolem potęgi fabrykanta.
Jerzy Dłużniewski, robotnik po dwóch klasach zawodówki, wierzył, że gdy obali komunizm, tym, którzy pracują w upaństwowionej fabryce, będzie żyło się lepiej. Porwał za sobą innych. Stał się przywódcą ludzi z fabryki i miasta. Fabryka strajkowała w 1971, 1980 i 1989 roku. Komuniści musieli spełniać postulaty, w końcu oddali władzę.
Mieczysław Michalski, likwidator marzyciel, postanowił przerobić plajtującą fabrykę na „stare miasto” przyciągające turystów. Opętała go myśl, aby stworzyć tam największe w kraju centrum handlu i rozrywki. Wszyscy pukali się w głowy. Ale Michalski zakochał się w czerwonych murach fabryki. Uwierzył, że uratuje je mimo upadku włókiennictwa.
Rewolucjoniści
Izrael Poznański zrobił rewolucję przemysłową w Królestwie Polskim. W 1872 roku uruchomił tkalnię z dwustoma angielskimi krosnami napędzanymi potężną maszyną parową o mocy ponad 200 KM. Dała ogromne zyski. Tanio produkowała materiały bawełniane na masową skalę. Wywołał przewrót techniczny. Za nim poszli inni fabrykanci i zaczęli kupować podobne maszyny.
W pałacu zbudowanym obok czerwonej fabryki powiesił wizerunek- ojca Kalmana, kramarza z Kujaw, który odnalazł w Łodzi swoją ziemię obiecaną. Kazał go namalować niczym biblijnego proroka, który wjeżdża konno do miasta na wysokiej górze. W rzeczywistości Kalman nie miał nawet nazwiska. Został „Poznańskim”, bo król pruski zarządził nadawanie poddanym nazwisk od miejscowości lub regionów (Kujawy były wtedy pod jego panowaniem). Kalman bogacił się krok po kroku na handlu tasiemkami.
Jerzy Dłużniewski zrobił rewolucję polityczną. W 1989 roku obalił PRL i pomnik Juliana Marchlewskiego, komunisty, który chciał przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego. Po II wojnie fabrykę nazwano jego imieniem, bo pracował w niej na przełomie wieków.
Dłużniewski został rewolucjonistą w 1968 roku. Miał 23 lata i skończone dwie klasy zawodówki.
– Partia wytypowała ludzi z fabryki, aby rozgonili protestujących studentów. Wybrali go, bo był potężny, młody i głupi – mówi Wojciech Słodkowski, jego wieloletni przyjaciel.
Komuniści zebrali robotników niedaleko miasteczka akademickiego. Dali po bułce i flaszce wódki i powiedzieli: „Dajcie odpór wichrzycielom”. Robotnicy porozmawiali ze studentami, uznali, że mają rację i rozeszli się do domów. – Jurek zaczął wtedy myśleć. Polityka wtargnęła w jego życie – uważa Słodkowski.
Mieczysław Michalski zrobił ludziom rewolucję w mózgach. Przekonał, że w Łodzi nie musi być fabryk włókienniczych. Można je zamienić na centra handlowe, galerie sztuki, muzea, hotele i restauracje; można ściągnąć turystów i jeszcze lepiej zarobić, bo handel i usługi są bardziej opłacalne niż włókiennictwo.
Zaczął o tym mówić w 1990 roku, gdy został dyrektorem bankrutującej fabryki. W Polsce zaczynała się reforma Balcerowicza, nie było wielkich centrów handlowych, nikt nawet o nich nie słyszał. Wszyscy, którzy słuchali Michalskiego, mówili: „wariat, marzyciel”.
Ale miał rację. Dziś w Łodzi nie ma ani jednego wielkiego zakładu włókienniczego: bawełnianego lub wełnianego, który pracował w PRL.
Głodni sukcesu
Młody Izrael zaczął własny biznes, jeżdżąc wózkiem od bramy do bramy i zbierając stare szmaty. Gdy miał 19 lat, ojciec przekazał mu własny interes. Był najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa, ale najbardziej głodny sukcesu. Pierwszym dużym biznesem stało się dla niego małżeństwo. Żona wniosła w posagu „handel towarów łokciowych”, czyli sklep z tkaninami.
Na fabrykę zarobił jako agent handlowy Niemca Karola Scheiblera, największego łódzkiego fabrykanta, który zgromadził ogromnezapasy włókna bawełnianego. Po wybuchu wojny secesyjnej w Ameryce zaczęło go brakować i Poznański sprzedawał je z kilkakrotnym przebiciem.
Potem zaczął ścigać się ze Scheiblerem, kto wyprodukuje więcej. Obaj zbudowali ogromne fabryki – dwa miasta w mieście. Do dziś łodzianie mówią „u Poznańskiego” lub „u Scheiblera”.
Dłużniewski mieszkał trzysta metrów od fabryki w jednopokojowej izbie z węglową kuchnią. Bez przerwy był tam tłum ludzi. Przychodzili jak do klubu, pogadać, czasem wypić.
– Jurek mówił okropnie, ale jednym celnym zdaniem rozstrzygał każdy spór. Słuchały go baby w fabryce. Przychodziły jak do ojca, radziły się. Miał charyzmę – mówi jego przyjaciel Słodkowski.
W 1971 roku Dłużniewski był wśród przywódców strajku. Nowy szef partii Edward Gierek wrócił właśnie z Wybrzeża, gdzie prosił stoczniowców o zakończenie protestów. Pytał: „Pomożecie?” i przekonywał, że będzie lepiej. Prządki w Łodzi nie uwierzyły. Zażądały cofnięcia podwyżek cen mięsa.
Gierek wysłał do nich premiera Piotra Jaroszewicza. Zapytały go, ile kosztuje kaszanka. Nie wiedział. Jedna z kobiet odwróciła się, zadarła spódnicę i wypięła: „Tu mnie możecie pocałować!”. Partia cofnęła podwyżki.
Mieczysław Michalski przyjechał do Łodzi w 1956 roku z Białostocczyzny. Skończył ekonomię na uniwersytecie i zaczął pracować w zakładach, które produkowały pistolety, wieżyczki do czołgów i maszyny dla włókiennictwa.
W 1981 roku doszedł do wniosku, że jeśli zakłady będą prywatne, gospodarka łatwiej wyjdzie z kryzysu. W Polskim Towarzystwie Ekonomicznym napisał plan, jak oddać je pracownikom. Wysłał go na zjazd partii komunistycznej. – To anarchosyndykalizm! – uznali towarzysze partyjni i zarzucili mu, że sprzyja „Solidarności”. Miał dość i zajął się handlem.
Ja mam dobre serce
Izrael miał ambicję zostać królem bawełny. Robotnicy wchodzili do jego fabryki niczym do gotyckiego zamku przez bramę – strzelisty łuk z cegły z kutymi w stali skrzydłami. Była zwieńczona zegarem. Według plotki pod koniec każdego dnia Poznański polecał przestawiać go do tyłu, aby robotnicy dłużej pracowali.
Możliwe, że plotka była nieprawdziwa, bo po drugiej stronie ulicy zbudował osiedle dla czterech tysięcy ludzi, aby mieli bliżej do fabryki. Wyłożył pieniądze na synagogę (do której sam chodził), cerkiew prawosławną i kościół katolicki, który dla wygody robotników kazał przestawić w pobliże fabryki. Postawił też dwa ogromne szpitale, które nieprzerwanie działają do dzisiaj: jeden dla Żydów, drugi dla robotników. Wyznawał tę samą zasadę co fabrykant z „Ziemi obiecanej” Władysława Reymonta: „Niech wyraźnie stoi w pismach, że Szaja Mendelsohn dał na letnie kolonie sto rubli i cztery sztuki towaru. Ja się nie chwalę, ale niech ludzie wiedzą, że ja mam dobre serce”.
Po 1971 roku partia zrobiła Dłużniewskiego mistrzem na tkalni. Zobaczyła w nim przywódcę i chciała przeciągnąć na swoją stronę.
– Miał groźną gębę, czarną brodę, krzaczaste brwi i pięść jak bochen. Gdy siedział przy stole wśród dziesięciu osób, było widać, że jest najważniejszy. Wystarczyło, że raz zabrał głos i wszyscy słuchali – mówi Słodkowski. Mógł poderwać lub uspokoić załogę.
W 1980 roku robotnicy wybrali go na szefa „Solidarności”. Polityka nie była ważna. Strajkowali, aby znieść trzecią, nocną zmianę i pracę na akord. – Buntowało się kilka tysięcy umęczonych, strasznie wyglądających kobiet – wspomina Iwona Śledzińska-Katarasińska, posłanka PO, wówczas dziennikarka.
– W wykańczalni były chemikalia i czad tak gryzł, że oczu nie dało się otworzyć. W przędzalni dusił pył, a w tkalni huczały maszyny i nic nie było słychać – opowiada wieloletni pracownik Stanisław Kuzański.
Gdy wjeżdżał wagon z bawełną, prządki wybiegały i przyglądały się, skąd przyjechał. Jak z Egiptu, to mogły odetchnąć, jak z Uzbekistanu – płakały. Porwane i poskręcane włókna oznaczały, że napracują się, a normy nie wykonają; na obiad będzie chleb z „żeberkami”, czyli prażoną cebulą rozłażącą się w żeberka. Dłużniewski zorganizował zaopatrzenie fabryki w rąbankę, sprowadzał i szlachtował świnie. U górników załatwił wagon węgla, bo szła mroźna zima.
W połowie 1990 roku Tadeusz Syryjczyk, minister przemysłu w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, szukał kogoś, kto wpadnie na pomysł, co zrobić z wielką fabryką. Koledzy z Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego stukali się w czoło, gdy Michalski zgodził się pójść na dyrektora. „To kolebka „Solidarności”. Nic nie zrobisz, po miesiącu zrezygnujesz” – mówili.
Zaczął od zebrań. Co tydzień na innym wydziale zwoływał po 500 – 600 robotników. Tłumaczył, że fabryka ma kłopoty i może upaść. „Pan się nie martwi. Będzie trzeba, zastrajkujemy, pojedziemy z panem do Warszawy. Rząd musi nam pomóc” – odpowiadali. Wyjaśniał, że na wolnym rynku rząd ani „Solidarność” niczego nie załatwią. W kilka lat musiał zwolnić prawie wszystkich – trzy i pół tysiąca ludzi. Nikt nie strajkował.
Samowar z Rosji
Poznański wysyłał tkaniny do Imperium Rosyjskiego, którego rynek był jak worek bez dna. Jego fabryka stała się jedną z największych i najnowocześniejszych na terenie cesarstwa. Miała składy od Petersburga po Tbilisi. Zatrudniała siedem tysięcy ludzi. Dygnitarze z carskiego dworu pytali Izraela o rady. Sam imperator obsypał go orderami św. Stanisława i św. Anny.
Głęboko osadzone, ciemne, przenikliwe oczy, wysokie czoło i bujna broda. Skromny, czarny surdut i białe mankiety. Tak wygląda na portrecie. Siedzi pełen powagi i dostojeństwa. Miał artystów, którzy malowali dla niego.
– W 1980 roku fabryka była we włókiennictwie jak Stocznia Gdańska – mówi Słodkowski. – Dłużniewski mógł grozić rządowi strajkiem generalnym, bo za nią stanęłyby pozostałe zakłady w kraju. Umiał jednak pójść na kompromis, odpuścić tu i tam, aby załatwić najważniejsze. Był prosty jak drut, bez wykształcenia, ale szybko chwytał.
Dłużniewski wpuścił do fabryki inteligentów. Na powielaczu straży pożarnej wydrukowali mu plakaty z postulatami „Solidarności” i okleili miasto. Skontaktował się z opozycją z KOR. Wspierali go Cezary Józefiak, profesor ekonomista, i Marek Edelman, ostatni przywódca powstania w warszawskim getcie. W fabrycznym kinie (niegdyś stajniach, przerobionych przez Poznańskiego na stołówkę) otworzył centrum informacyjne, w którym zachodni korespondenci dowiadywali się o sytuacji w Polsce.
W 1990 roku Michalski zrozumiał, że fabryka była zbyt wielka, aby przetrwać. Robiła 70 milionów metrów tkanin rocznie – dałoby się prawie dwa razy opasać równik. Magazyny były pełne, bo Rosjanie zerwali kontrakty. Nikt inny nie kupował.
– Na Zachodzie maszyny-roboty tanio produkowały nowoczesne tkaniny, masową produkcję przeniesiono do Azji – mówi Michalski. A w fabryce było tak, jakby Poznański wyszedł przed chwilą. W bielniku z XIX wieku pracował „dyrygent”. Drewnianą pałeczką układał tysiące metrów surowej tkaniny. Stał w gumowych butach w wielkim kotle. Udeptywał ją i ubijał, a potem zalewał ługiem, który wybielał.
Michalski znalazł samowar. Wysoki na pół metra stał w Izbie Pamięci. Poznański nalewał sobie z niego herbatę. Dostał go w prezencie od rosyjskich klientów. Michalski ustawił go z powrotem w gabinecie.
Trochę Malbork, trochę Wawel
Architekt zapytał Poznańskiego, w jakim stylu chce zbudować pałac. „Jak to w jakim? Stać mnie na wszystkie” – zdziwił się. Pałac przykryły kopuły, wokół których stanęli greccy bogowie Hermes i Atena oraz prządki i robotnicy z młotami, obcęgami i belami bawełny. Nazwano go Małym Luwrem.
W Łodzi krążą legendy o tym, jak Poznański chciał wyłożyć podłogę sali jadalnej złotymi rublami. Miał zapytać cara, czy powinny leżeć odwrócone ku górze awersem z jego wizerunkiem, czy rewersem z rosyjskim godłem – dwugłowym orłem. Car ukarał pychę i odparł, że pionowo, bo żadnego symbolu nie wolno deptać. Poznański zrezygnował.
Po jego śmierci synowie i córki ustawili w wielkiej sali jadalnej pałacu, na kominku, mosiężnego pawia z rozpostartym ogonem. Miał oznaczać wieczność fabryki.
Gdy zaczął się stan wojenny, Dłużniewskiemu wydawało się, że fabryka będzie nie do zdobycia. W nocy 13 grudnia 1981 roku poszedł do niej drukować ulotki wzywające do strajku. Ale fabryka nie stanęła. Innych związkowców zatrzymała milicja. Był sam.
Ukrył się w podziemnym korytarzu, wybudowanym przez Poznańskiego do transportu przędzy między budynkami. Zaczął kierować „Solidarnością” w całej Łodzi. Wpadł po dwóch miesiącach. Dostał trzy lata.
– Czytał i uczył się. Siedzieli z nim profesorowie historii i socjologii. Zrobił się tam uniwersytet – mówi Słodkowski.
W 1983 roku była amnestia. Dłużniewski wyszedł, ale dostał zakaz wstępu do fabryki. Skontaktował się z nim Lech Wałęsa i zaprosił do kierownictwa „Solidarności”, która działała w podziemiu.
Gdy Michalski został dyrektorem, po pół roku zaczął podziwiać Poznańskiego i wymyśloną przez niego fabrykę. Odkrył miejsca, z których widać ją z najlepszej perspektywy. Sześć kondygnacji przędzalni i cztery wieże górują nad wszystkim.
– To trochę jak Malbork, trochę jak Wawel. Zakochałem się w murach. Powiedziałem sobie, że nie pozwolę, aby popadły w ruinę; nie odejdę, póki ich nie uratuję – mówi.
Rozesłał po świecie oferty dla inwestorów, którzy chcieliby przerobić fabrykę na galerię handlową, centrum rozrywkowe i hotel. Wszyscy w Łodzi uznali, że zwariował.
Zaczęli traktować go poważnie, gdy przyjechali Indianie Oneida i zapytali, czy w hotelu będą mogli otworzyć kasyno. Było ich dwóch, ubranych w garnitury. Reprezentowali szczep ze stanu Wisconsin, któremu amerykański rząd zezwolił na hazard w rezerwacie. Dzięki temu powstały tam kasyna, salony bingo i hotele dla turystów. Zyski szły dla rezerwatu, a pracę znalazło cztery tysiące Indian. Jak dotąd jednak do Łodzi nie powrócili.
Marchlewski musi odejść
Izrael Poznański czuł się obywatelem Królestwa Polskiego. Znalazł się w komitecie budowy Politechniki Warszawskiej, na którą wyłożył 30 tysięcy rubli.
Maurycy, najmłodszy syn Izraela, brał udział w konferencji pokojowej w Wersalu po I wojnie. Działał w Stronnictwie Prawicy Narodowej. Prawnukowie Izraela walczyli w II wojnie światowej. Jeden z nich, Leon Hertz, zginął we Francji jako porucznik 1. Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka. Mimo to komuniści w Polsce Ludowej znacjonalizowali ich fabrykę… jako mienie poniemieckie (bo podczas okupacji przejęli ją Niemcy).
W lutym 1989 roku Dłużniewski siedział przy Okrągłym Stole i negocjował z komunistami. Mógł im powiedzieć: „Jak nie oddacie władzy, to zobaczycie!”, bo w jego fabryce znów wybuchł strajk. Ale pojechał łagodzić protesty.
Szalała inflacja: płace nie nadążały za wzrostem cen. W górę poszło masło, chleb, kiełbasa i leki. „Jak mamy żyć? – pytały prządki. Strajkowały dwa tygodnie i dostały podwyżki.
– Dłużniewski wierzył, że gdy odejdą komuniści, wszystko uda się zmienić na lepsze – mówi Śledzińska-Katarasińska. Ale po strajku w 1989 roku fabryka nie wygrzebała się ze strat. Upadła jako jedna z pierwszych w mieście.
Po Okrągłym Stole opozycjoniści zdecydowali, że powinien startować w pierwszych wolnych wyborach do parlamentu. W czasie kampanii porwał tłum pod pomnikiem Juliana Marchlewskiego. Krzyczał, że nie potrzeba takich patronów. Kilka miesięcy później pomnik usunięto.
W 1993 roku Mieczysław Michalski zwątpił, czy uda mu się uratować fabrykę. Zwolnił większość robotników. Po uliczkach zaczęły biegać szczury.
Proponował, aby fabrykę przejęło miasto i przerobiło na hale wystawowe dla targów mody. Ale prezydenci, dawni działacze „Solidarności”, nie chcieli o tym słyszeć. Zgłosił się za to Leszek Miller. Chciał prowadzić kampanię wyborczą wśród niezwolnionych jeszcze robotników. Michalski odmówił.
Pomógł Artur Rubinstein. Wystawa poświęcona sławnemu pianiście ściągnęła do pałacu obok fabryki Francuzów z miasta Nohant (Fryderyk Chopin mieszkał tam z George Sand), gdzie odbywa się konkurs pianistyczny. Przyjechał z nimi Cyprian Kosiński, kolega Michalskiego z akademickiej drużyny siatkówki. Grali razem w pierwszej lidze. Nie widzieli się 35 lat. Kosiński, 1 metr 88 cm wzrostu, zrobił karierę w reprezentacji Polski. Na początku lat 60. został we Francji, potem wyjechał do Zairu. Poszedł w biznes, z wykształcenia chemik, budował fabryki, potem domy.
Po miesiącu Kosiński wrócił do Łodzi z przedstawicielami francuskiej firmy, która inwestuje w nieruchomości. Przyrzekli Michalskiemu, że w czasie przebudowy zachowają budynki fabryczne. Trzy lata trwało, zanim dogadali się z bankami, w których fabryka była zadłużona na sto milionów złotych. W końcu kupili fabrykę.
Bankruci
Izrael Poznański nie dożył bankructwa. Zmarł w 1900 roku w przekonaniu, że „bawełniane królestwo” jest bezpieczne w rękach jego sześciorga dzieci. Mylił się.
Po rewolucji w Rosji i wojnie z Polską bolszewicy zamknęli granice. Tkaniny Poznańskich zostały w magazynach.
– W Łodzi wybuchł kryzys. Tylko nieliczni fabrykanci uchronili się od długów i układów z wierzycielami – mówi Michalski.
Pałac zabrało miasto. Wprowadziła się do niego izba skarbowa, a potem wojewodowie. Fabryka przetrwała, ale przeszła w zarząd włoskiego Banca Commerciale Italiana.
Izrael spoczął niedaleko fabryki, gdzie za życia wykupił kawał ziemi pod cmentarz żydowski, dziś jeden z największych na kontynencie. Jego mauzoleum z kopułą na kolumnach przypomina grobowiec Teodoryka Wielkiego, króla Ostrogotów, który w IV wieku dokonał podboju Rzymu.
Jerzy Dłużniewski zbankrutował dwukrotnie. Jako związkowiec i jako kapitalista. Padła fabryka, w której tworzył związki. Zbankrutował też warsztat, który założył pod koniec lat 80., gdy nie miał gdzie pracować. Tkał w nim dywany, aby zarobić na utrzymanie.
– Nigdy nie przyszedł do fabryki. Dziwiło mnie to trochę. Może się wstydził? Co mógł powiedzieć zwalnianym robotnikom? – mówi Michalski.
Nie zrobił kariery jako poseł. W Sejmie ani razu nie zabrał głosu.
– Nie był politykiem. A to, o co walczył, obróciło się przeciwko niemu. Zyskało następne pokolenie – uważa Słodkowski.
Po zakończeniu kadencji nie miał dokąd wrócić i z czego żyć. Znajomy z opozycji zatrudnił go w dziale technicznym publicznej telewizji w Łodzi. Był rozczarowany. Zapisał się do Porozumienia Centrum, partii braci Kaczyńskich. Do jego mieszkania coraz rzadziej ktoś przychodził. Stracił radość życia, ikrę. W 1995 roku dostał wylewu, umierał przez trzy miesiące. Niewiele osób go pamięta, tak samo jak legendę fabryki walczącej z PRL.
W 1998 roku francuska firma, która miała przebudować fabrykę, wpadła w tarapaty finansowe. Ale fabrykę przejęła od niej spółka Apsys, która zbudowała centrum handlowe w Jankach pod Warszawą. Wsparły ją fundusze z grupy Rotschilda.
– Pomógł nam sam Poznański. Gdy opowiadałem jego historię, widziałem błyski w oczach finansistów – mówi Michalski. – Może przed stu laty rodzina Rotschildów, legendarnych bankierów, zetknęła się z Poznańskimi.
W marcu 2004 roku przebudowa szła pełną parą. Michalski był szczęśliwy. Ale pewnego dnia, o szóstej rano, do jego mieszkania zapukało trzech panów w szarych płaszczach. Przyszli z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, założyli mu kajdanki i zrobili rewizję. Potem zawieźli do prokuratora, który oskarżył go, że zaniżył wartość terenów fabrycznych. Donos złożył dyrektor Izby Skarbowej, ten sam, który akceptował transakcje z Francuzami. Dziwili się nawet jego podwładni.
Rok później zatrzymano Kosińskiego, który przyleciał na wakacje do Krakowa. Spędził miesiąc w areszcie. Przypłacił to pobytem w szpitalu, bo był po operacji serca. – Musi żałować, że mi pomógł – jest przekonany Michalski.
W maju 2006 roku, gdy po przebudowie Francuzi otwierali fabrykę, obaj mieli proces. – Akt oskarżenia to nieporozumienie. Gdyby nie ci ludzie, tam byłyby ruiny. Tylko oni wierzyli, że unikatowy kompleks uda się uratować – orzekł sędzia i ich uniewinnił.
Francuzi wymyślili nazwę Manufaktura. Koszty przebudowy oszacowali na 200 milionów euro. Pochłonęły już 140, z czego 36 na odnowienie zabytkowych murów. – To jedno z największych takich przedsięwzięć na świecie – twierdzi Michalski.
Siwy, w okularach z wąskimi oprawkami i luźnej niebieskiej koszuli. Pogodny, uśmiechnięty. Nie załamał się dwuletnim dochodzeniem.
Przeniósł się z gabinetu Poznańskiego do klitki ze ścianami z dykty. Zabrał ze sobą samowar, przybornik do pisania i ścienny zegar po fabrykancie. Nadal jest dyrektorem firmy, która była fabryką włókienniczą, ale ma już tylko dziesięciu pracowników. Pomaga Francuzom, którzy zajęli jego dawny gabinet.
Przez okno widać odnowione budynki i uliczki pełne łodzian i turystów. Zielone tramwaje dowożą ich spod pałacu Poznańskiego do galerii handlowej. To jedyny nowy budynek w XIX-wiecznym miasteczku włókienniczym. Roztacza się z niego widok na wielki rynek.
Po lewej jest długa na 220 metrów wykańczalnia tkanin, a w niej trójwymiarowe kino, ściana dla alpinistów i puby. Pośrodku – elektrownia z dwupiętrową dyskoteką oraz magazyny z kręgielnią. Po prawej – przędzalnia, w której za rok będzie czterogwiazdkowy hotel i tkalnia remontowana dla Muzeum Sztuki za pieniądze Unii Europejskiej.
– To nowa ziemia obiecana dla młodych – wskazuje Michalski. Na terenie pracuje trzy i pół tysiąca ludzi, ma być ponad cztery – więcej niż 16 lat temu.
Wierzy, że po fabryce Poznańskiego zmartwychwstaną następne. Niedawno fabrykę Scheiblera, jego konkurenta, kupili Australijczycy i przerabiają na mieszkania. W innej amerykański reżyser David Lynch buduje studia filmowe.
– To dopiero początek – uważa Michalski. Przypomina Dawida Halperna, który w filmowej wersji „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy mówił: „Gałganów i tak diabli wezmą. Ale Łódź… Łódź zawsze zostanie. Dla mądrych to jest zawsze dobry czas”.