Joanna Sikorzanka / Moje Bałuty

Mój Fraxinus excelsior

Kiedyś wydawało mi się, że Bałuty leżą na końcu świata – wyprawa na nie z mojej ukochanej ulicy Narutowicza trwała i trwała. Tak to odbierała mała dziewczynka, wychowana w centrum miasta, mijająca codziennie – podczas spacerów z psem – Teatr Wielki i zaglądająca do parku im. St. Staszica. Potem, co oczywiste, ten dystans się zmniejszył, ale Bałuty były wciąż odległe i nie budziły mojego zainteresowania. Zmieniło się to pod koniec lat 80. XX wieku, gdy – po raz pierwszy – poznałam historię łódzkiego getta, o którym opowiadał mi Arnold Mostowicz. Nagle ta część Łodzi wydała mi się fascynująca, a kiedy w 1994 roku przeprowadziłam się na ulicę Urzędniczą, wiedziałam już, że to moje miejsce na ziemi.

Zachwyciła mnie Limanka, z jej niepowtarzalnym klimatem i ludźmi, których tu można spotkać. Pobliskie uliczki i zaułki. To na ulicy Wrześnieńskiej Jan Gromek zapraszał mnie do swojego ogródka, pod gruszę, i opowiadał o króliczku, który zaginął. Ze swojego balkonu przy ulicy Klonowej wychylał się Zbigniew Batko, świetny tłumacz z języka angielskiego, by przechodzących tamtędy oberwańców poczęstować papierosem. Na ulicy Srebrnej spotkałam Adama i Niuśkę, którzy poznali się w więzieniu i po wyjściu z niego, razem z przygarniętymi psami, zamieszkali w jednym z pustostanów. Tak powstał mój reportaż radiowy „Limanka na koniec wieku”.

„Witamy w krainie prawdy!” Napisy na bałuckich murach to – jak głosi inny napis – „Nieoczywiste piękno”. Nadają charakter zaniedbanym ulicom, sprawiają, że niejeden przechodzień zatrzyma się i uśmiechnie, zamyśli. Bywa artystycznie – „Nocami Bałuty, gwiazdy, Chopin i ty…” Filozoficznie – „Carpe kurwa diem”. Kibolsko, ale nie wulgarnie – „Całe Bałuty nie jedzą mięsa”. Wzruszająco – „Kocham mamę i Bałuty”. Socjologicznie – „Zakute łby – otwarte serca”. No i nostalgicznie – „Spieszmy się kochać Bałuty…”

Do tego murale – jak choćby ten przedstawiający Dawida Sierakowiaka, autora przejmującego dziennika pisanego w łódzkim getcie. Zmarł z głodu, mieszkał przy ulicy Spacerowej. Stella Szafir, wywieziona do obozu zagłady do Chełmna nad Nerem, ma swój mural przy ulicy Franciszkańskiej. Mała, bezimienna dziewczynka w szarym płaszczyku – przy Wawelskiej. Bo Bałuty to pamięć getta, nie da się od tej historii uciec. I nie można. W tym domu była żydowska szkoła, a tu resort pantofli. Tu kuchnia dla inteligencji, a tam szpital. Tam kiedyś cmentarz przy – nieistniejącej już – ulicy Wesołej, a tu mieszkał artysta malarz Izaak Lejzerowicz. Dom po domu, uliczka po uliczce. Stare zdjęcia nakładają się na te najnowsze – czasem wydaje się, że czas stanął w miejscu.

Jedną z moich ulubionych bałuckich ulic jest Rybna. Kiedyś, w getcie, Fischstrasse. Ale nie o jej historii chciałabym teraz wspomnieć, lecz o tym, co wydarzyło się na Rybnej już w XXI wieku. Stawaliśmy się coraz bardziej społeczeństwem obywatelskim, ważne były oddolne inicjatywy, próbowaliśmy tworzyć wspólnoty. I to wtedy właśnie Paweł Fendler z kamienicy przy Rybnej 15, nad bramą której zawiesił piękny samowar, postanowił założyć Bałucki Hyde Park. Sekundowałam temu przedsięwzięciu od samego początku. Na murze domu zawisł stosowny napis, pojawiły się tablice, na których można było umieszczać różne informacje, na trawniku obok pojawiły się pojniki dla ptaków i psów, zasadzono kwiaty, a na małym placyku obok urządzono boisko z siatką i koszem. Otwarcie Bałuckiego Hyde parku było uroczyste – przemawiał ówczesny prezydent Łodzi Jerzy Kropiwnicki, przybyłych częstowano przysmakami z grilla, a dzieci piły gorącą czekoladę. Tablice zapełniły się ogłoszeniami sąsiedzkimi – kupię, sprzedam, zamienię, pomogę. Trafiały się wiersze, a nawet dziesięć przykazań. Początkowo też ktoś wywieszał – na każdy dzień – listę solenizantów i prognozę pogody. Były i satyryczne rysunki. Obietnice – „nie będę pił!” Kokardki i baloniki. Dzieci z ulicy Rybnej czuły się zobowiązane do pilnowania porządku. Zakazano też nieparlamentarnego wyrażania się. Miesiąc po miesiącu zapał opadał. Paweł Fendler jeszcze kilka razy zarzucał wędkę, ale bezskutecznie. Kartki spadały z tablicy. Nikt już nie pamiętał o prognozie pogody. Pojniki były puste. Tablice szarzały. Dziś, gdy przejeżdżam tamtędy, ściska mi się serce… Sam napis ledwo przetrwał.

Jeszcze odkrywam na Bałutach zupełnie nowe miejsca, jeszcze coś mnie zadziwia, ale czuję się tu jak u siebie. Mam też swoją oazę – niewielki park im. Andrzeja Struga, nieopodal zburzonego częściowo starego browaru Ludwika Anstadta. Z browaru pozostało niewiele, skarpy z arkadowymi przejściami, pod którymi lubię się przechadzać. Stare, ciemnoczerwone cegły przydają im jakiejś tajemniczości. Czasem mam wrażenie, że przemykają tamtędy postacie z przeszłości. Karol Gottlieb Anstadt, niemiecki przedsiębiorca, który zbudował ten browar na początku XX wieku. Jego syn Ludwik, właściciel neorenesansowej willi, do dziś stojącej na skraju parku. Robotnicy z browaru mieszkający w okolicznych drewniakach. W latach 30. budynek przeszedł na własność miasta, a w czasie okupacji naziści prowadzili tam podobno pseudomedyczne badania. Teraz to prawie ruina – co ją czeka? No i sam park. Pełen wspaniałych, starych drzew. Kalin z czerwonymi koralami. Jaśminów. Kiedyś był znacznie większy, budowane dokoła osiedla wyrywały mu kawałek po kawałku. Któregoś dnia, po ulewnym deszczu, spostrzegłam, że część parku jest zalana, utworzył się mały staw. Jak przeczytałam potem w jednym z bedekerów – tam były kiedyś stawy! I to nawet rybne. Stamtąd też, zimą, wydobywano lód potrzebny do chłodzenia piwa. Stawy w latach 40. zasypano, ale zagłębienia pozostały. Pozostały też piękne drzewa – jawory, wiązy, jesiony, dęby, robinie akacjowe i brzozy. Kilka modrzewi. Czarne sosny. Największa aleja wysadzana jest starymi klonami srebrzystymi. Wzdłuż parku szpaler tworzą graby. Grab może żyć nawet do 300 lat. Wiąz – około 200, 300. Dąb szypułkowy – od 400 do 500, są też starsze okazy. Modrzew europejski – pół wieku. O czym szumią ich liście? Kogo i co pamiętają? Świadkiem jakich wydarzeń był przepiękny i majestatyczny jesion wyniosły, do którego przytulam się czasem? Pomnik przyrody. Obwód – 320 cm. Wysokość – 28 metrów. Daje kojący cień. Jego ogromne, rozgałęzione we wszystkich kierunkach korzenie oplatają inne drzewa. Gdy spoglądam w jego koronę, dostaję zawrotu głowy.

Mój bałucki Fraxinus excelsior L.